Okazuje się, że nie tak łatwo zostać drwalem. Informatycy, którzy po usłyszeniu o lumberseksualizmie, w podnieceniu stadnie wybiegli na ulice (choć niektórzy z powodu nadmiaru światła słonecznego natychmiast wrócili w kojące mroki swoich piwnic) szybko przekonali się, że flanelowa koszula i zarost nie wystarczą. Znaczy wystarczą. O ile koszula jest od Timberlanda albo Hilfigera. A zarost bardziej gęsty niż 3 włoski na centymetr kwadratowy. A przecież wiadomo, że informatykami zostają pryszczate, przemądrzałe i ścigane w szkole przez sportowców nastolatki, u których pielęgnacja zarostu na twarzy oznacza wyrwanie raz w miesiącu trzech włosków. Siedzimy potem w tych swoich piwnicach, piszemy kod, o którym nie wiemy nawet do czego ma służyć, opracowując dzień w dzień kolejne plany zapanowania nad światem. Tak, słusznie przychodzi Wam teraz na myśl genialna bajka Pinky i Mózg: “Co będziemy dzisiaj robić Móżdżku? Jak to co Pinky? Będziemy opanowywać świat”.
Przygotowując się do podboju żeńskiego świata naczytaliśmy się profesjonalnej literatury. Tak mamy, zanim zabierzemy się do czegoś nowego (kobiety dla większości informatyków to nowość, może pomijając Zuzanny, niekompletnie rozebrane, wiszące na ścianach) czytamy dokumentację. Zazwyczaj wydaną przez producenta, ale stwórca kobiet uznał, że dzieło wyszło mu tak znakomicie, że żadne instrukcje nie są potrzebne. Trudno go winić. Podobne podejście stosuje większość informatyków nie wyłączając mnie. Nasze programy są tak genialne, że pisanie instrukcji obsługi jest zbędne. Obsługi niektórych urządzeń można się nauczyć klikając - zazwyczaj opisane - guziczki na tychże urządzeniach. Guziczki na kobietach nijak nie są niestety opisane (co jest przyczyną licznych nieporozumień, a nawet powątpiewania w istnienie niektórych guziczków, jak na przykład legendarnego i owianego złą sławą guziczka G), a bezmyślne ich klikanie dla niejednego informatyka skończyło się rękoczynem. Co w przypadku informatyków, mężczyzn (tak, mężczyzn!) niespecjalną posturą przez naturę obdarzonych, może się skończyć nawet złamaniem karku. Taki plaskacz w twarz boli. Fizycznie, ale jeśli kark przetrwa, to urażona duma boli bardziej. Chociaż nie. Co o dumie może wiedzieć człowiek spędzający życie w piwnicy przy komputerze, żrący pizzę popijaną litrami koli i lurowatą kawą? Gdyby miał odrobinę dumy to wyskoczyłby z okna. Znaczy, podskoczył do okna i wyszedł na zewnątrz. Z okna w piwnicy trudno się raczej wyskakuje. Znam kolegów, którzy żeby nie przyznać się co naprawdę robią, udają, że pracują na zmywaku w Irlandii. Tak. Znam. To lepsze niż życie w piwnicy, do której światło słoneczne wpada raz na 5 lat, gdy Ziemia jest w opozycji do Saturna i w koniugacji z Plutonem. Cokolwiek to znaczy.
Zatem nie ma instrukcji. Zatem nie próbujemy guziczków. Pozostaje sięgnąć do opinii użytkowników. Gdzie informatycy szukają opinii użytkowników? W Internecie są liczne strony z życiowymi poradami dla życiowych niedorajd. Weźmy takiego np Kwejka, choć równie dobrym źródłem informacji o kobietach są Demotywatory. Pomijamy głupie obrazki z kotami (wszystkie już widzieliśmy, proszę Was, jesteśmy informatykami) i skupiamy się na poradach dotyczących kobiet.
Obrazek pierwszy: Stoi facet przed ogromną tablicą pełną wzorów gapiąc się na nią bezmyślnie. I tytuł: “Kiedy próbujesz ogarnąć za co się obraziła”.
Obrazek drugi: Kobieta w samochodzie i podpis: “Jeśli kobieta włącza wycieraczki kiedy nie pada, znaczy będzie skręcać”.
Oraz niszczący wszelkie nadzieje obrazek trzeci: Zaorane. Tylko link, nie mogę nic napisać, gdyż łzy smutku na myśl o moich nieszczęsnych kolegach napływają mi do oczu. O tych tysiącach skromnych, dobrych mężczyzn (tak, mężczyzn!), dla których jedyne chwile, gdy mogą popatrzeć na skryte miłości swego życia to te, w których oni naprawiają ich komputery, a one w tym czasie opowiadają o kolejnym mięśniaku, który je zdradził, zawiódł i zranił i ona w ogóle z nikim już nigdy nie będzie i jak to dobrze, że mam chociaż Ciebie, bo Ty mnie nigdy nie opuścisz i zawsze przy mnie będziesz. Ale nie bliżej niż pół metra. To zarezerwowane dla mięśniaków. I wracają potem chłopaki do swoich pokoików w piwnicach z mocnym postanowieniem pójścia na siłownię od nowego roku. I nawet raz poszli. Ale wyobraźcie sobie tego bladego chudzielca wśród… no powiedzmy wśród reszty prężącej się przed lustrami. Nawet Jean-Luc Piccard nie czuł się tak dziwnie, gdy został zasymilowany przez Borg. Nie macie pojęcia o czym mówię, prawda? I tu docieramy do kolejnego problemu informatyków z kobietami. Właściwie z całym światem.
Informatycy otóż mówią niby po polsku, ale używają słów powszechnie uznanych za niezrozumiałe. Jak w opowieści o tym jak siedzi informatyk w knajpie ze wspomnianą już skrytą miłością jego życia oraz jej aktualnym mięśniakiem oczywiście. Rozmawiają o jakichś planach i w pewnym momencie informatyk pyta dziewczynę co na to jej harmonogram. I w tym momencie zrywa się mięśniak z okrzykiem - Kogo nazywasz harmonogramem, chuju?! A ten biedny informatyk nawet nie próbował żartować. To pomyślcie co się dzieje jak próbuje.
Dowcip pierwszy: “Jak się modli informatyk? W imię ojca i syna i ducha świętego, enter”.
Dowcip drugi: “Informatyk do informatyka - pożycz 1000 zł. Pożyczę Ci 1024 to będzie taka okrągła liczba”.
Dowcip trzeci: “Jest 10 rodzajów ludzi. Ci, którzy rozumieją system binarny i ci, którzy nie rozumieją”.
Rozumiecie? No właśnie. I spróbujcie z tym poderwać kobietę.
Z podkulonymi ogonami wracają informatycy do swoich legowisk. Z podkulonymi ogonami, ale i z lekkim westchnieniem ulgi, wracają do znajomego, bezpiecznego środowiska. Środowiska, w którym imiona kobiet kończą się na jpg i można do nich bezpiecznie pomachać, bo nie istnieje niebezpieczeństwo, że też pomachają i trzeba by potem jeszcze coś zrobić, a nie tylko odwrócić się z zawstydzeniem. A nie wiadomo co, bo nigdy żaden informatyk nie doszedł dalej.
Wesołych Świąt. Czy jakkolwiek nazywacie te 14 dni wolnego przy 7 tylko dniach urlopu.
"Nigdy nie jest za późno żeby zacząć marnować sobie życie" Piękne, nie? Z drugiej strony: dzisiaj jest pierwszy dzień reszty Twojego życia.
piątek, 19 grudnia 2014
poniedziałek, 24 listopada 2014
Umarł krój, niech żyje krój.
Internet szumi, że zmienia się preferowany typ urody i mody męskiej. W niepamięć odchodzi więc metroseksualizm, a witamy lumberseksualizm. Zapominamy o rurkach, depilacji pleców, twarzy gładkiej jak aksamit i manicurze. Witamy jeansy, zarośniętą gębę, flanelowe koszule i dziki wzrok.
Ale zaraz, zaraz. Czy to nam czegoś nie przypomina? Tak! Informatycy! Informatycy wracają do łask :-) Bo spójrzmy na stereotypowego informatyka:
Tylko dlaczego to się nie nazywa infoseksualizm? Jeszcze bym zrozumiał ‘lamerseksualizm’, też się z informatyką kojarzy. Ale ‘lumber’? Co ma lumber wspólnego z informatyką? Trudno, jakoś przeżyjemy. Drżyjcie dziewczyny, nadchodzimy.
Ale zaraz, zaraz. Czy to nam czegoś nie przypomina? Tak! Informatycy! Informatycy wracają do łask :-) Bo spójrzmy na stereotypowego informatyka:
- Flanelowa koszula? - Jest.
- Jeansy? - Są.
- Zarośnięta gęba? - No jakże by nie, jak się przez tydzień nie wstaje od komputera.
- Dziki wzrok? - No ba, nie dość, że dziki to jeszcze rozbiegany i odrobinę nawet szalony. A w oczach jedno z dwóch pytań, które informatycy zawsze sobie zadają: “dlaczego to nie działa?” albo “jakim cudem to działa?”.
Tylko dlaczego to się nie nazywa infoseksualizm? Jeszcze bym zrozumiał ‘lamerseksualizm’, też się z informatyką kojarzy. Ale ‘lumber’? Co ma lumber wspólnego z informatyką? Trudno, jakoś przeżyjemy. Drżyjcie dziewczyny, nadchodzimy.
środa, 12 listopada 2014
O neutralności światopoglądowej.
Cytat z ekspertyzy wykonanej przez pracowników Uniwersytetu Jagiellońskiego w odpowiedzi na pytanie czy Kościół Latającego Potwora Spaghetti można uznać za wspólnotę religijną:
"Przede wszystkim jednak, musi pojawić się refleksja natury zasadniczej: czy jest możliwe, aby jakaś grupa ludzi w miarę rozsądnych i w miarę wykształconych w sposób poważny traktowała tezę, iż w rzeczywistości istnieje Latający Potwór Spaghetti, który stworzył wszechświat, jest wszechmogący i wszechwiedzący."
Czy tylko mi się wydaje, że w tym miejscu każdy “w miarę rozsądny i w miarę wykształcony człowiek” powinien zamiast Latający Potwór Spaghetti wstawić nazwę swojego boga, a następnie oddać się refleksji natury zasadniczej? (Skądinąd wersja z [tu wstaw imię swojego boga] zamiast Latającego Potwora Spaghetti bardzo by przypominała tekst przysięgi Straży Miejskiej z Ankh-Morpork. Do znalezienia w sieci, polecam, bawi do łez. Zwłaszcza w wykonaniu strażników ;-) )
Ekspertyza się wzięła stąd, że państwo polskie, w osobie ministra administracji i cyfryzacji (albo odwrotnie), z uporem maniaka odmawia rejestracji Kościoła Latającego Potwora Spaghetti. Że niby chłopaki sobie jaja z religii robią.
Paragraf 25, punkt 2 Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej
Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym.
Zachowują bezstronność? A w preambule:
“my, Naród Polski - wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, …”
No proszę Was. Jeśli to jest bezstronność to ja jestem Królewna Śnieżka skrzyżowana z tyranozaurem. Zapewniają swobodę? Oczywiście. Pod warunkiem, że wasze poglądy nie dotyczą religii. Jeśli uważacie religię za bzdurę to zatrzymajcie to dla siebie. Przekonania religijne albowiem, w przeciwieństwie do światopoglądowych i filozoficznych, są pod ochroną.
Może nie jestem “w miarę rozsądnym i w miarę wykształconym człowiekiem”, ale dla mnie bezstronność oznacza mniej więcej “Wierzcie sobie w co chcecie, dopóki nie wymaga to zjadania obywateli RP albo wyciągania od tejże RP jakichkolwiek pieniędzy. Nic nam do tego.”
Paragraf 25, punkt 1 Konstytucji rzeczpospolitej Polskiej
Kościoły i inne związki wyznaniowe są równouprawnione.
Paragraf 25, punkt 4 Konstytucji rzeczpospolitej Polskiej
Stosunki między Rzecząpospolitą Polską a Kościołem Katolickim określają umowa międzynarodowa zawarta ze Stolicą Apostolską i ustawy.
Równouprawnione jak diabli. Wszystkie równouprawnione, ale najbardziej równouprawniony jest Kościół Katolicki. Orwell byłby dumny: “Wszystkie zwierzęta są sobie równe, ale niektóre są równiejsze od innych.” “Och, ale przecież Kościół katolicki jako jedyne z wyznań ma własne państwo. Musimy mieć z nim oddzielną umowę.” No to pytam: musimy mieć z nim oddzielną umowę gdyż…? (Zwłaszcza w kontekście “równouprawnione” i “bezstronność”).
Czepiasz się Jacek, powiecie, przecież wszystko doskonale funkcjonuje. Czepiam się, bo wszystko dalekie jest od doskonałości. Dużo zaś bliższe jest hipokryzji uprawianej przez państwo i jego funkcjonariuszy. Państwo, rzekomo neutralne i pozwalające wierzyć w co chcemy, naprodukowało przepisów dających kościołom (ale tylko zarejestrowanym!) przeróżne ulgi. I zapędziło się w kozi róg, bo teraz każdy związek wyznaniowy może domagać się tych samych ulg. Rozwiązanie? Rejestrować związki wyznaniowe (te które udają, że w cokolwiek wierzą) albo nie rejestrować (tych, które udają tylko trochę). Ale to pociąga za sobą konieczność wymyślenia jakichś kryteriów “poważności” wyznań. Tych śmiesznych nie rejestrujemy. Jak się ocenia poważność religii? Nie mam pojęcia. Dla mnie wszystkie są mniej lub bardziej zabawne. Nie mam pojęcia dlaczego Kościół Wyznawców Słońca zasłużył na rejestrację, a Kościół Makarona już nie. I stąd ekspertyza naukowców z Uniwersytetu Jagiellońskiego, zupełnie mimochodem strzelająca w stopę każdej religii. Bo czy ktoś z Was naprawdę wierzy w staruszka, który niepokalanie zapłodnił dziewicę, której syn rozmnażał chleb i rybę, chodził po wodzie, zamieniał wodę w wino i - fanfary - zmartwychwstał po 3 dniach? Ktoś? Ręka do góry. Ktokolwiek?
Każdy ze znanych mi katolików ma własną wersję religii, własne 10 przykazań, własną wizję boga, własną wizję wiary. Tak właśnie powinno być. Wierzmy w co chcemy i państwu nic do tego dopóki nikomu nie dzieje się krzywda. W Konstytucji w paragrafie 25 powinien być tylko jeden punkt: “Rzeczpospolitej Polskiej nie interesuje w co wierzą obywatele, ale rytuały tej wiary muszą być zgodne z prawem obowiązującym w Rzeczpospolitej Polskiej”. Albo zapiszmy, że religią dominującą jest Kościół Katolicki, a inne rejestrujemy wedle uznania. To też dam radę tolerować. Ale w tej chwili to nic innego jak kpina. A za rok, może dwa, pastafarianie wygrają w Strasburgu, a za upór ministerstwa zapłacimy oczywiście my, bo przecież ministerstwo żadnych swoich pieniędzy nie ma. Wygrają, bo w Konstytucji nie mamy zapisane, że religia nie może być prześmiewcza. Szykujcie portfele, Rodacy. Politycy się wyżywią.
Kibicuję pastafarianom mocno. Choć ściemniają w kwestii przynależności do ich Kościoła. Głoszą, że wystarczy pomyśleć, że jesteś pastafarianinem i już jesteś. Niestety nie czytali chyba swojego własnego statutu. Tego, który dołączyli do wniosku o rejestrację. A w nim stoi, że żeby zostać członkiem Kościoła trzeba złożyć pisemne oświadczenie. Tak samo, żeby z Kościoła wystąpić. Zadałem sobie trud i przeczytałem. Może oni też powinni?
"Przede wszystkim jednak, musi pojawić się refleksja natury zasadniczej: czy jest możliwe, aby jakaś grupa ludzi w miarę rozsądnych i w miarę wykształconych w sposób poważny traktowała tezę, iż w rzeczywistości istnieje Latający Potwór Spaghetti, który stworzył wszechświat, jest wszechmogący i wszechwiedzący."
Czy tylko mi się wydaje, że w tym miejscu każdy “w miarę rozsądny i w miarę wykształcony człowiek” powinien zamiast Latający Potwór Spaghetti wstawić nazwę swojego boga, a następnie oddać się refleksji natury zasadniczej? (Skądinąd wersja z [tu wstaw imię swojego boga] zamiast Latającego Potwora Spaghetti bardzo by przypominała tekst przysięgi Straży Miejskiej z Ankh-Morpork. Do znalezienia w sieci, polecam, bawi do łez. Zwłaszcza w wykonaniu strażników ;-) )
Ekspertyza się wzięła stąd, że państwo polskie, w osobie ministra administracji i cyfryzacji (albo odwrotnie), z uporem maniaka odmawia rejestracji Kościoła Latającego Potwora Spaghetti. Że niby chłopaki sobie jaja z religii robią.
Paragraf 25, punkt 2 Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej
Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym.
Zachowują bezstronność? A w preambule:
“my, Naród Polski - wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, …”
No proszę Was. Jeśli to jest bezstronność to ja jestem Królewna Śnieżka skrzyżowana z tyranozaurem. Zapewniają swobodę? Oczywiście. Pod warunkiem, że wasze poglądy nie dotyczą religii. Jeśli uważacie religię za bzdurę to zatrzymajcie to dla siebie. Przekonania religijne albowiem, w przeciwieństwie do światopoglądowych i filozoficznych, są pod ochroną.
Może nie jestem “w miarę rozsądnym i w miarę wykształconym człowiekiem”, ale dla mnie bezstronność oznacza mniej więcej “Wierzcie sobie w co chcecie, dopóki nie wymaga to zjadania obywateli RP albo wyciągania od tejże RP jakichkolwiek pieniędzy. Nic nam do tego.”
Paragraf 25, punkt 1 Konstytucji rzeczpospolitej Polskiej
Kościoły i inne związki wyznaniowe są równouprawnione.
Paragraf 25, punkt 4 Konstytucji rzeczpospolitej Polskiej
Stosunki między Rzecząpospolitą Polską a Kościołem Katolickim określają umowa międzynarodowa zawarta ze Stolicą Apostolską i ustawy.
Równouprawnione jak diabli. Wszystkie równouprawnione, ale najbardziej równouprawniony jest Kościół Katolicki. Orwell byłby dumny: “Wszystkie zwierzęta są sobie równe, ale niektóre są równiejsze od innych.” “Och, ale przecież Kościół katolicki jako jedyne z wyznań ma własne państwo. Musimy mieć z nim oddzielną umowę.” No to pytam: musimy mieć z nim oddzielną umowę gdyż…? (Zwłaszcza w kontekście “równouprawnione” i “bezstronność”).
Czepiasz się Jacek, powiecie, przecież wszystko doskonale funkcjonuje. Czepiam się, bo wszystko dalekie jest od doskonałości. Dużo zaś bliższe jest hipokryzji uprawianej przez państwo i jego funkcjonariuszy. Państwo, rzekomo neutralne i pozwalające wierzyć w co chcemy, naprodukowało przepisów dających kościołom (ale tylko zarejestrowanym!) przeróżne ulgi. I zapędziło się w kozi róg, bo teraz każdy związek wyznaniowy może domagać się tych samych ulg. Rozwiązanie? Rejestrować związki wyznaniowe (te które udają, że w cokolwiek wierzą) albo nie rejestrować (tych, które udają tylko trochę). Ale to pociąga za sobą konieczność wymyślenia jakichś kryteriów “poważności” wyznań. Tych śmiesznych nie rejestrujemy. Jak się ocenia poważność religii? Nie mam pojęcia. Dla mnie wszystkie są mniej lub bardziej zabawne. Nie mam pojęcia dlaczego Kościół Wyznawców Słońca zasłużył na rejestrację, a Kościół Makarona już nie. I stąd ekspertyza naukowców z Uniwersytetu Jagiellońskiego, zupełnie mimochodem strzelająca w stopę każdej religii. Bo czy ktoś z Was naprawdę wierzy w staruszka, który niepokalanie zapłodnił dziewicę, której syn rozmnażał chleb i rybę, chodził po wodzie, zamieniał wodę w wino i - fanfary - zmartwychwstał po 3 dniach? Ktoś? Ręka do góry. Ktokolwiek?
Każdy ze znanych mi katolików ma własną wersję religii, własne 10 przykazań, własną wizję boga, własną wizję wiary. Tak właśnie powinno być. Wierzmy w co chcemy i państwu nic do tego dopóki nikomu nie dzieje się krzywda. W Konstytucji w paragrafie 25 powinien być tylko jeden punkt: “Rzeczpospolitej Polskiej nie interesuje w co wierzą obywatele, ale rytuały tej wiary muszą być zgodne z prawem obowiązującym w Rzeczpospolitej Polskiej”. Albo zapiszmy, że religią dominującą jest Kościół Katolicki, a inne rejestrujemy wedle uznania. To też dam radę tolerować. Ale w tej chwili to nic innego jak kpina. A za rok, może dwa, pastafarianie wygrają w Strasburgu, a za upór ministerstwa zapłacimy oczywiście my, bo przecież ministerstwo żadnych swoich pieniędzy nie ma. Wygrają, bo w Konstytucji nie mamy zapisane, że religia nie może być prześmiewcza. Szykujcie portfele, Rodacy. Politycy się wyżywią.
Kibicuję pastafarianom mocno. Choć ściemniają w kwestii przynależności do ich Kościoła. Głoszą, że wystarczy pomyśleć, że jesteś pastafarianinem i już jesteś. Niestety nie czytali chyba swojego własnego statutu. Tego, który dołączyli do wniosku o rejestrację. A w nim stoi, że żeby zostać członkiem Kościoła trzeba złożyć pisemne oświadczenie. Tak samo, żeby z Kościoła wystąpić. Zadałem sobie trud i przeczytałem. Może oni też powinni?
sobota, 18 października 2014
Miasteczko prowincjonalne
Latem roku tego, albo tamtego, nie pamiętam, odbył Jacek z przyjaciółmi wycieczkę do zaprzyjaźnionego miasteczka prowincjonalnego. Zaprzyjaźnione miasteczko prowincjonalne gości ze stolicy powitało fanfarami oraz umundurowaną specjalnie na tę okazję orkiestrą dętą.
Że ja przesadzam mówiąc "prowincjonalne"? A skąd. Toż oni sami siebie tak nazywają. Na co posiadam niepodważalny dowód fotograficzny.
Miasteczko, choć prowincjonalne to posiada jakiś dziwny budynek, który wszyscy odwiedzają, choć ani on kolorowy, ani ładny, ani nawet nie skończony, bo ciągle budują. Nie idzie im łatwo, jak widać. Nie starczyło na całość jednego materiału, to sztukują po kawałku. Co szczególnie widać na tym przesadnie wysokim murze. Czego oni się tam boją, że potrzebują takiego wysokiego muru?
Poniżej ten sam budynek z bliska, cobyście mogli się przyjrzeć dokładniej. Partactwo jakby szwagier po pijaku budował. Ściana południowa i wschodnia. Albo północna i zachodnia. Nie pamiętam.
Przez owo miasteczko prowincjonalne bardzo płynie płynie Oka jak Wisła szeroka… Tfu… Lata uwarunkowań we wczesnej podstawówce powodują automatyczne intonowanie niektórych pieśni po tym jak padnie słowo klucz. Kto przeżył ten wie i rozumie. Więc płynie płynie Oka jak Wisła szeroka… szlag. Więc majestatycznie toczy swe wody rzeka Wisła. Ta sama co w stolicy, tyle że w stolicy ładniejsza. No sami popatrzcie.
Co to niby ma być to takie brudno-zielone? No proszę Was. Nie to co Wisła w Warszawie. Woda błękitna, przezroczysta, że dno widać, aż się chce zanurzyć w jej chłodnych i kojących falach, zanurkować i podziwiać bogactwo życia jakiego i rafa koralowa by się nie powstydziła. Tak właśnie wygląda Wisła w stolicy. Tak. Kto widział to wie.
Miasteczko dumne jest z posiadania unikalnej gwary. Używanej tylko tam i tylko tam rozumianej. No popatrzcie, wielkimi literami ZARA (po polsku: wkrótce) otwarcie. Polska wersja ze wstydem napisana małymi literkami. Nie wiem co mają tam otworzyć, ale wiem, że wkrótce.
Miasteczko można zwiedzać samodzielnie np ulicą Grodzką. Ale uwaga, ulice strasznie zanieczyszczone. Przykład jeden wybrałem, najdrastyczniejszy, aby uzmysłowić Wam ich straszliwe braki w tej dziedzinie. Widzą wszyscy czy muszę tłumaczyć? Straszne, nie?
Jeśli ktoś nie lubi samodzielnie to zawsze może się przyłączyć do jakiejś grupy. Np do wycieczki fanów legendarnego i znanego na całym świecie zespołu Village People.
Szczególną estymą u tubylców cieszy się ptactwo z ginącego gatunku Columba livia urbana. Oni tam mają pomnik gołębia. A nawet dwóch gołębiów. Gołąbów. Gołębii? Poniżej pomnik dwóch ptaków oraz dostojny gołąb majestatycznie sunący przez miasto nie niepokojony przez tubylców.
Wycieczka w sumie udana. Na pozostałych zdjęciach udało się uchwycić wiele interesujących i przyciągających wzrok obiektów. Coby oszczędzić czasu i miejsca przygotowałem z owych zdjęć profesjonalny kolaż. Kolaż to takie coś gdy wszystkie zdjęcia są na jednym zdjęciu. Kolaż.
Gdyby się ktoś wybierał do owego prowincjonalnego miasteczka, którego nazwę pozwolę Wam odgadnąć, to radzę się spieszyć. Chodzą słuchy, że w sumie to ono jednak brzydkie jest i nikomu niepotrzebne i będą je rozbierać. Nawet już sprowadzili żurawie. Na jego miejscu ma powstać centrum handlowe czy coś tam.
środa, 1 października 2014
Jak przeżyć z kobietą - kurs dla opornych cz. 18
Foch, panowie i towarzysze niedoli, foch jest u kobiet zjawiskiem tak niemalże przewidywalnym jak okres. Jeśli dawno nie było to wkrótce będzie. Nauczymy się zatem jak poradzić sobie z kobietą, która z miłej i uroczej niewiasty pląsającej z gracją po domu zamieniła się w dyszącą żądzą zemsty krwawą harpię poruszającą się po owym domu z nonszalancją rozpędzonej dywizji pancernej oraz pozostawiającą ślady pazurów w kuchni na gresie o twardości 9 w skali Mohsa. Oczywiście bez żadnego danego przez nas powodu, bo jakże by inaczej.
Foch jest zjawiskiem o tyle interesującym, że niewyszkolony nieszczęśnik może focha nie zauważyć nawet przez kilka dni. Jak mawiają internetowi starzy mędrcy do młodych internetu adeptów: "Chcesz wiedzieć jak to jest w związku? Dzisiaj dowiedziałem się, że od trzech dni biorę udział w kłótni". Niektórym, jak widzę, wydało się to zabawne. Cóż, może jest zabawne. Chyba że właśnie się dowiedziałeś, że od trzech dni bierzesz udział w kłótni. Nauczymy się dzisiaj jak przeżyć focha żeby nie bolało. Co należy rozumieć jako "żeby w miarę możliwości bolało jak najmniej".
1. Przed fochem właściwym.
Jako że, jak wspomniałem, nie ma żadnych objawów zbliżającego się focha to nie sposób się do focha przygotować. Foch uderza znienacka, celnie, boleśnie i bezlitośnie. I zawsze w sytuacji gdy jesteśmy najmniej na to przygotowani. Co ja mówię. Nigdy nie jesteśmy przygotowani. Zawsze zaskoczeni. Zawsze szczerze. Zatem skoro nie sposób przygotować się na histeryczny wybuch irracjonalnej agresji, jak sobie radzić? Żyć panowie. Korzystać z nielicznych błogich chwil spokoju. Robić to co zwykle robią mężczyźni, gdy nie muszą zajmować się pierdołami wymyślanymi przez kobiety i udawać maczo żeby im imponować. Poczytać książkę, obejrzeć film, pójść do teatru, poeksperymentować w piwnicy nad zimną fuzją albo popracować w schronisku dla piesków jako wolontariusz. Korzystajcie z życia, panowie, gdyż nie wiecie kiedy nadejdzie foch właściwy. Albo nadszedł.
2. Foch właściwy.
Przyjęliśmy dla potrzeb tego kursu, że fochem właściwym nazywamy focha od momentu, w którym dowiedzieliśmy się, że on trwa. Nic nie możemy zrobić z tymi kilkoma dniami kiedy foch trwał bez naszej wiedzy, nie ma zatem żadnego sensu zajmować się tym okresem.
Dowiedzieliśmy się zatem o fochu. Krokiem pierwszym jest zamknąć otwarte ze zdziwienia usta. Krokiem drugim uszczypnąć się w celu upewnienia się, że nie śnimy. Z doświadczenia powiem, że nigdy nie śnimy. Również z doświadczenia, że zawsze jednak się szczypiemy. Po dłuższej chwili jesteśmy w końcu gotowi do podjęcia kroków.
Etap 1 - Kobieta mówi o co chodzi
Na tym etapie lepiej milczeć. I dać się wygadać. Jak mówi stare indyjskie przysłowie "żmija, która dużo mówi słabo kąsa". Milczenie nie jest trudne, gdyż ciągle jesteśmy w szoku. Zatem kobieta mówi o co rzekomo chodzi. Mówi. Mówi. Mówi, mówi, mówi, mówi, macha rękami, mówi, pokazuje na coś palcem, mówi, mówi. Kiwamy głową z udawanym zrozumieniem i milczymy. Kluczowe na tym etapie jest milczenie.
Etap 2 - Próbujemy się dowiedzieć o co właściwie chodzi od 3 dni.
Bo przecież nie mamy najmniejszego pojęcia o czym kobieta mówiła machając rękami przez ostatnią godzinę. Grzecznie pytamy zatem “ale o co chodzi kochanie?” Tu kobieta przystępuje do rzeczowego wyłożenia swoich racji, ze szczególnym ale delikatnym naciskiem na rzeczy, które jej zdaniem mogliśmy zrobić inaczej, gdyż byłoby to ku naszej wspólnej korzyści…
Wyrazy niedowierzania na twarzach jak najbardziej uzasadnione. Gdyż odpowiedzi na pytanie “ale o co chodzi kochanie?” możliwe są przeróżne, ale rzeczowe wyjaśnienie o co naprawdę chodzi nie jest jedną z nich. Nigdy. Najpopularniejsze odpowiedzi to:
Etap 3 - Negocjacje w celu zakończenie focha.
Etap ten, w zależności od tego kto został uznany winnym może mieć dwa zakończenia.
1. To nasza wina. W przypadku, gdy foch jest uzasadniony i to nasza wina, gdyż np zapomnieliśmy o 10 rocznicy ślubu, imieninach ulubionej cioci, 2000 dni od pierwszego pocałunku po 5 rocznicy pierwszego pocałunku, albo że mieliśmy kupić rano mleko przystępujemy do procesu przepraszania, kajania, obiecywania poprawy i innych nierealizowalnych bzdur, których nasza jedyna niewiasta sobie zażyczy. Nie sposób ich oczywiście dotrzymać. Ba, rano nie będziemy pamiętać ani co obiecywaliśmy, ani że w ogóle był jakiś foch.
2. To nie nasza wina. Buahahahaa :) Żartowałem oczywiście. To ZAWSZE nasza wina. Patrz procedura z punktu 1.
3. Po fochu.
Najkrócej mówiąc - skocz do punktu 1. Gdyż punkt 3 to nic innego jak punkt 1 przed następnym fochem. Który nadejdzie wkrótce. Lub nadszedł.
Wspominałem na początku, że foch, niczym okres, jest nieunikniony. Otóż jest. Niestety, o ile okres przychodzi w miarę regularnie, o tyle foch nadchodzi niespodziewanie. Taki paradoks. Wiadomo, że będzie. Wiadomo, że w miarę regularnie. A jednak jak już jest to okazuje się, że trwa od trzech dni. I nie ma żadnego sposobu na zmianę tego stanu. Mam jednak nadzieję, że ten skrócony poradnik pozwoli wam, moi drodzy towarzysze niedoli, przeżyć focha tak "żeby w miarę możliwości bolało jak najmniej".
Foch jest zjawiskiem o tyle interesującym, że niewyszkolony nieszczęśnik może focha nie zauważyć nawet przez kilka dni. Jak mawiają internetowi starzy mędrcy do młodych internetu adeptów: "Chcesz wiedzieć jak to jest w związku? Dzisiaj dowiedziałem się, że od trzech dni biorę udział w kłótni". Niektórym, jak widzę, wydało się to zabawne. Cóż, może jest zabawne. Chyba że właśnie się dowiedziałeś, że od trzech dni bierzesz udział w kłótni. Nauczymy się dzisiaj jak przeżyć focha żeby nie bolało. Co należy rozumieć jako "żeby w miarę możliwości bolało jak najmniej".
1. Przed fochem właściwym.
Jako że, jak wspomniałem, nie ma żadnych objawów zbliżającego się focha to nie sposób się do focha przygotować. Foch uderza znienacka, celnie, boleśnie i bezlitośnie. I zawsze w sytuacji gdy jesteśmy najmniej na to przygotowani. Co ja mówię. Nigdy nie jesteśmy przygotowani. Zawsze zaskoczeni. Zawsze szczerze. Zatem skoro nie sposób przygotować się na histeryczny wybuch irracjonalnej agresji, jak sobie radzić? Żyć panowie. Korzystać z nielicznych błogich chwil spokoju. Robić to co zwykle robią mężczyźni, gdy nie muszą zajmować się pierdołami wymyślanymi przez kobiety i udawać maczo żeby im imponować. Poczytać książkę, obejrzeć film, pójść do teatru, poeksperymentować w piwnicy nad zimną fuzją albo popracować w schronisku dla piesków jako wolontariusz. Korzystajcie z życia, panowie, gdyż nie wiecie kiedy nadejdzie foch właściwy. Albo nadszedł.
2. Foch właściwy.
Przyjęliśmy dla potrzeb tego kursu, że fochem właściwym nazywamy focha od momentu, w którym dowiedzieliśmy się, że on trwa. Nic nie możemy zrobić z tymi kilkoma dniami kiedy foch trwał bez naszej wiedzy, nie ma zatem żadnego sensu zajmować się tym okresem.
Dowiedzieliśmy się zatem o fochu. Krokiem pierwszym jest zamknąć otwarte ze zdziwienia usta. Krokiem drugim uszczypnąć się w celu upewnienia się, że nie śnimy. Z doświadczenia powiem, że nigdy nie śnimy. Również z doświadczenia, że zawsze jednak się szczypiemy. Po dłuższej chwili jesteśmy w końcu gotowi do podjęcia kroków.
Etap 1 - Kobieta mówi o co chodzi
Na tym etapie lepiej milczeć. I dać się wygadać. Jak mówi stare indyjskie przysłowie "żmija, która dużo mówi słabo kąsa". Milczenie nie jest trudne, gdyż ciągle jesteśmy w szoku. Zatem kobieta mówi o co rzekomo chodzi. Mówi. Mówi. Mówi, mówi, mówi, mówi, macha rękami, mówi, pokazuje na coś palcem, mówi, mówi. Kiwamy głową z udawanym zrozumieniem i milczymy. Kluczowe na tym etapie jest milczenie.
Etap 2 - Próbujemy się dowiedzieć o co właściwie chodzi od 3 dni.
Bo przecież nie mamy najmniejszego pojęcia o czym kobieta mówiła machając rękami przez ostatnią godzinę. Grzecznie pytamy zatem “ale o co chodzi kochanie?” Tu kobieta przystępuje do rzeczowego wyłożenia swoich racji, ze szczególnym ale delikatnym naciskiem na rzeczy, które jej zdaniem mogliśmy zrobić inaczej, gdyż byłoby to ku naszej wspólnej korzyści…
Wyrazy niedowierzania na twarzach jak najbardziej uzasadnione. Gdyż odpowiedzi na pytanie “ale o co chodzi kochanie?” możliwe są przeróżne, ale rzeczowe wyjaśnienie o co naprawdę chodzi nie jest jedną z nich. Nigdy. Najpopularniejsze odpowiedzi to:
- Litania z kroku pierwszego, jednak mówiona i machana rękami głośniej i dynamiczniej. Co jest uzasadniane bezpodstawnym oczywiście twierdzeniem, że nie słuchaliśmy. Słuchaliśmy, ale rzeczy irracjonalne trudno nam się utrwalają.
- “O nic”. Powtórzone 5 razy po naszym powtórzonym 5 razy pytaniu “ale o co chodzi kochanie?”.
Etap 3 - Negocjacje w celu zakończenie focha.
Etap ten, w zależności od tego kto został uznany winnym może mieć dwa zakończenia.
1. To nasza wina. W przypadku, gdy foch jest uzasadniony i to nasza wina, gdyż np zapomnieliśmy o 10 rocznicy ślubu, imieninach ulubionej cioci, 2000 dni od pierwszego pocałunku po 5 rocznicy pierwszego pocałunku, albo że mieliśmy kupić rano mleko przystępujemy do procesu przepraszania, kajania, obiecywania poprawy i innych nierealizowalnych bzdur, których nasza jedyna niewiasta sobie zażyczy. Nie sposób ich oczywiście dotrzymać. Ba, rano nie będziemy pamiętać ani co obiecywaliśmy, ani że w ogóle był jakiś foch.
2. To nie nasza wina. Buahahahaa :) Żartowałem oczywiście. To ZAWSZE nasza wina. Patrz procedura z punktu 1.
3. Po fochu.
Najkrócej mówiąc - skocz do punktu 1. Gdyż punkt 3 to nic innego jak punkt 1 przed następnym fochem. Który nadejdzie wkrótce. Lub nadszedł.
Wspominałem na początku, że foch, niczym okres, jest nieunikniony. Otóż jest. Niestety, o ile okres przychodzi w miarę regularnie, o tyle foch nadchodzi niespodziewanie. Taki paradoks. Wiadomo, że będzie. Wiadomo, że w miarę regularnie. A jednak jak już jest to okazuje się, że trwa od trzech dni. I nie ma żadnego sposobu na zmianę tego stanu. Mam jednak nadzieję, że ten skrócony poradnik pozwoli wam, moi drodzy towarzysze niedoli, przeżyć focha tak "żeby w miarę możliwości bolało jak najmniej".
czwartek, 25 września 2014
O zwierzaku
Kolega, w starciu z przeważającymi siłami wroga w postaci żony i dzieci, już prawie się złamał i zgodził na psa w domu. Jeszcze walczy, ale biała flaga już w pogotowiu. Użyłem całej swojej mocy perswazji, uroku osobistego, zwierzęcego magnetyzmu i legendarnej (w pewnych kręgach) charyzmy, aby go zapewnić, że walczy w słusznej sprawie. Niestety to ciągle za mało. Proszę mnie tu podać litanię argumentów dobitnie pokazujących, że posiadanie psa w domu do zły pomysł.
piątek, 12 września 2014
Przypominam
Przypominam, że jutro Dzień Programisty. Wyrazy uznania, uwielbienia oraz dozgonnej wdzięczności przyjmuję w dowolnym czasie i formie. Co bardziej kreatywne niewiasty mogą to połączyć z - również jutro wypadającym - Dniem Całowania Chłopaków w Usta.
Za Nonsensopedią:
Dzień Programisty jest jedynym dniem w roku, w którym programiści wychodzą ze swoichnor stanowisk. Przebierają się ze swojej zbroi w coś bardziej fikuśnego i wybierają się na wielką pielgrzymkę do Krzemowej Doliny. W tym czasie odbywają rytualne tańce i chóralnie śpiewają majestatyczne pieśni. Niektórych można przypaczać jak porozumiewają się z płcią przeciwną. Ale i tak reszta porozumiewa się dziwnym dialektem.
Za Nonsensopedią:
Dzień Programisty jest jedynym dniem w roku, w którym programiści wychodzą ze swoich
środa, 3 września 2014
Jak przeżyć z kobietą - kurs dla opornych cz. 17
Czy nam się to, Szanowni Koledzy, podoba czy nie, w małżonkach naszych, a czasem niekoniecznie jeszcze małżonkach, wzbudzają się tak zwane uczucia macierzyńskie. Nieszczęście to jest nieuniknione. Niech się zatem nie cieszą ci, których jeszcze to nie spotkało. Spotka. Spadnie na was niczym jastrząb na niespodziewającą się niczego ptaszynę. Zakończy błogi czas. Zniknie spokój i błoga cisza o poranku. Skończą się noce przespane w całości. Wasze domostwa zapełnią się pieluchami i mlekiem w proszku. Odwieczna trasa radości w supermarkecie (piwo, papierosy, gazeta) zamieni się w trasę rozpaczy (pieluchy, mleko, artykuły dla niemowląt). Wasza praca, która do tej pory była przykrym obowiązkiem, stanie się - wiem, trudno w to uwierzyć - jedynym miejscem, w którym zaznacie wytchnienia i złapiecie niczym niezakłócaną drzemkę. Zatęsknicie za sąsiadem rzeźbiarzem. Słodki dźwięk wiertarki udarowej próbującej wryć się w żelbetonową ścianę wyda się śpiewem skowronka. W dodatku śpiew wiertarki skończy się najwyżej o 22, podczas gdy wycie... wróć... słodkie odgłosy wydawane przez potomka skończą się w 2032.
Ale zanim do tego dojdzie czeka was 9 miesięcy gehenny. Gehennę ową podzielić możemy na 3 części.
Część pierwsza, zwana roboczo "W zasadzie niegroźna" - miesiące 1-3.
To tytuł jednej z książek Douglasa Adamsa. Genialnych, muszę dodać. Ów tytuł całkiem nieźle oddaje również poziom niebezpieczeństwa jaki nam grozi. należy jednak zachowywać podstawowe środki bezpieczeństwa. Przede wszystkim nie wolno dać się zaskoczyć z głupią miną, gdy małżonka wasza, tudzież niekoniecznie jeszcze małżonka (problem się zaczyna gdy to małżonka, ale nie wasza - ale o tym w innej części), wychodzi z łazienki z miną radosną niosąc w uniesionej triumfalnie dłoni, wyciągniętej nie wiedzieć czemu w waszym kierunku niczym światełko nadziei (wersja męska: ogień piekielny), radosną nowinę (wersja męska: klątwę na lata), test ciążowy (wersja męska: test ciążowy) z wynikiem pozytywnym. Przy czym "pozytywnym" w rozumieniu kobiet zasadniczo różni się w tym przypadku od "pozytywnym" w rozumieniu męskim. Dla ułatwienia dodam, że test jest z wynikiem pozytywnym w wersji kobiecej. A więc zmierza w waszym kierunku żona (lub jeszcze niekoniecznie żona (lub w najgorszym przypadku żona kogoś innego)) z uśmiechem i ekstazą na twarzy. I tu należy wykazać się refleksem, gdyż jest to moment, w którym chwila zawahania w okazywaniu nieumiarkowanego entuzjazmu skończy się wielogodzinnymi szlochami, histerią, migreną, "nie kochasz mnie", "nie kocham cię", "idź sobie", "dokąd idziesz, jak możesz zostawiać mnie samą w takim stanie", "nie dotykaj mnie", "przytul mnie", "kocham cię", "nienawidzę cię". Zatem nieumiarkowany entuzjazm. Choć sam moment niebezpieczny jest absolutnie nieprzewidywalny, to jednak wcześniejsze ćwiczenia przed lustrem pozwolą zamaskować wyraz zaskoczenie i przerażenia na twarzy. Wyjściem awaryjnym jest przytulić wybrankę swego (lub czyjegoś) serca. "Po cóż?" - zadacie pytanie. Ano po tóż, aby wybranka nie widziała waszej przerażonej twarzy.
Przeżyliśmy zatem moment najtrudniejszy części pierwszej. Do końca trzeciego miesiąca pozostaje nam tylko uśmiechać się sztucznie, przeżyć nalot ciotek, babek, koleżanek, mamy i teściowej, gorąco i żarliwie zapewniać jak jesteście szczęśliwi i że jeszcze nie wybraliście imienia oraz zaplanować przeróbkę waszego pokoju z kinem domowym na sypialnię dla malucha. Tak, ulubiony fotel wylatuje i zostanie zastąpiony łóżeczkiem. Modele samolotów wylatują i zostaną zastąpione zabawkami. Kolekcja Playboy-ów wylatuje i zostanie zastąpiona kolekcją bajek różnych narodów. Niewiasta w tym okresie jest "w zasadzie niegroźna". Byle nie usłyszała Waszej odpowiedzi na pytanie kolegi:
"- Słyszałem, że twoja żona jest w ciąży. Musisz być teraz szczęśliwy.
- Muszę".
Rozkoszujcie się, gdyż nieuchronnie nadciąga część druga. Ale zanim to nastąpi należy koniecznie wrzucić na facebook-a zdjęcie USG, na którym wasza małżonka widzi dzieciątko a wy i reszta świata - plamę. Koniecznie ze słitaśnym podpisem.
Część druga, zwana roboczo "Będę rzygać" - miesiące 4-6.
Skąd nazwa robocza, zapytacie o naiwni. Stąd, że "będę rzygać" to słowa, które będziecie teraz słyszeć najczęściej. We wszystkich sytuacjach. Czasem poprzedzone to zostanie wyrażonym wcale nie w tonacji proszącej krótkim: "z drogi!!!". Oczywistym jest, że niewiasta w tym okresie raczej nie będzie dysponować ponadprzeciętnym poczuciem humoru. "A kiedykolwiek dysponuje?" - zapytałby ze złośliwym uśmieszkiem mój przyjaciel. I czasem trudno się nie zgodzić. Z racji wyjątkowego w tym okresie braku poczucia humoru zalecamy mocno, aby powstrzymać się od skierowanych do niej lub w jej pobliżu dowolnych komentarzy, które mogą być odebrane nieprzychylnie. A że przeciętna kobieta potrafi odebrać nieprzychylnie cokolwiek, po prostu należy milczeć. Tyle ile się da. Zwłaszcza! Powtarzam - zwłaszcza! - należy unikać wszelkich uwag na temat jej wagi. Niewiasty obsesyjnie dbając o linię, przez całe życie jedząc jogurty light z trocinami na obiad, nagle gwałtownie przybierają na wadze. Jeśli nie chcecie dostać się w obroty jej ambiwalentnych bardzo uczuć (z jednej strony "moje dziecko rośnie", z drugiej "robię się gruba") - zaprawdę powiadam wam - zamilknijcie. Legendarne męskie poczucie humoru w starciu z kobietą w drugim trymestrze ponosi sromotną porażkę. Dla waszego dobra - zamilknijcie.
Nadciąga nieuchronnie część trzecia. Ale zanim to nastąpi na facebooka wrzucamy zdjęcie rosnącego brzuszka. Żeby podkreślić jak bardzo jesteśmy szczęśliwi, brzuszek musi być z uśmieszkiem lub napisem "loading..." i paskiem postępu. Koniecznie ze słitaśnym podpisem.
Część trzecia, zwana roboczo "To już wkrótce" - miesiące 7-9.
Najgorsza. Zdecydowanie. Po części z powodu nieuchronnie zbliżającego się nadejścia potomka, czyli końca wolności, swobody i wysypiania się. Po innej części z powodu tego, że nie można już wypić jak człowiek cywilizowany 4 piw podczas meczu, gdyż "to już wkrótce" oznacza, że w każdej chwili może wystąpić konieczność zawiezienia małżonki (lub niekoniecznie jeszcze małżonki) do szpitala. Jakby nie mogła poczekać do końca meczu. Szczególnie trudne w tym okresie jest wyżywienie kobiety. Nie może ona albowiem, jak normalni ludzie, zjeść kanapek. O nie, to by było zbyt proste. Zwyczaje żywieniowe kobiety w trzecim trymestrze stają się... powiedzmy - nieprzewidywalne. Koniecznie należy wyznaczyć sobie najkrótszą drogę do sklepu spożywczego. Gdyż pokonywać ją będziecie wielokrotnie. Najlepiej całodobowego. Gdyż pokonywać ją będziecie w przeróżnych godzinach. Nasze badania statystyczne wykazują, że można znacząco zmniejszyć liczbę wyjść do sklepu posiadając w lodówce zapas kiszonych ogórków, śledzi, lodów i czekolady. Dania te, w konfiguracjach dowolnych, z jakiegoś powodu na liście żądań - bo przecież nie życzeń - występują najczęściej.
Istnieje niebezpieczeństwo, iż kobieta wpadnie na absurdalny przecież pomysł, naszego uczestnictwa w tak zwanej "szkole rodzenia". Pojęcia nie mamy po co każą nam tam chodzić. Przecież mężczyźni nie rodzą dzieci. To nie nasza wina zresztą. Gdybyśmy rodzili, to na pewno nie byłoby z tym tyle ceregieli. "Sorry chłopaki, odpuszczę kolejkę, bo muszę urodzić. Zaraz wracam." Tak, tak właśnie by było. I nikt nie udowodni, że nie.
Po trzech miesiącach tej katorgi nawet najwytrwalszy mężczyzna marzy o tym, aby jego potomek, niewątpliwie nadzieja ludzkości na lepszą przyszłość, raczył wreszcie pojawić się na świecie. Jesteśmy wrażliwi i widok krwi źle na nas działa, więc najlepiej gdyby nasza obecność nie była w tym momencie wymagana. Zresztą jest mecz. Po wszystkim wrzucamy na facebook-a zdjęcie dopiero co narodzonego potomka. Najlepiej ze słitaśnym podpisem. I staramy się nie obrażać na koleżanki żony piszące jakie to podobne do tatusia, myśląc, że to komplement. Choć wszyscy wiedzą, że nazywanie nowo narodzonego dziecka "ładnym" wymagałoby rewolucji w znaczeniu słowa "ładny". Następnie wrzucamy na facebook-a wszystkie zdjęcia dziecięcia jakie wpadną nam w ręce. Jeśli my mamy przechlapane, to dlaczego nasi znajomi mieliby mieć spokój? W międzyczasie odbieramy zasłużone gratulacje od kolegów i rodziny. "Gratulacje stary", "dobrze się spisałeś, chłopie", "dobra robota". Jakby było w tym coś dziwnego.
Ale zanim do tego dojdzie czeka was 9 miesięcy gehenny. Gehennę ową podzielić możemy na 3 części.
Część pierwsza, zwana roboczo "W zasadzie niegroźna" - miesiące 1-3.
To tytuł jednej z książek Douglasa Adamsa. Genialnych, muszę dodać. Ów tytuł całkiem nieźle oddaje również poziom niebezpieczeństwa jaki nam grozi. należy jednak zachowywać podstawowe środki bezpieczeństwa. Przede wszystkim nie wolno dać się zaskoczyć z głupią miną, gdy małżonka wasza, tudzież niekoniecznie jeszcze małżonka (problem się zaczyna gdy to małżonka, ale nie wasza - ale o tym w innej części), wychodzi z łazienki z miną radosną niosąc w uniesionej triumfalnie dłoni, wyciągniętej nie wiedzieć czemu w waszym kierunku niczym światełko nadziei (wersja męska: ogień piekielny), radosną nowinę (wersja męska: klątwę na lata), test ciążowy (wersja męska: test ciążowy) z wynikiem pozytywnym. Przy czym "pozytywnym" w rozumieniu kobiet zasadniczo różni się w tym przypadku od "pozytywnym" w rozumieniu męskim. Dla ułatwienia dodam, że test jest z wynikiem pozytywnym w wersji kobiecej. A więc zmierza w waszym kierunku żona (lub jeszcze niekoniecznie żona (lub w najgorszym przypadku żona kogoś innego)) z uśmiechem i ekstazą na twarzy. I tu należy wykazać się refleksem, gdyż jest to moment, w którym chwila zawahania w okazywaniu nieumiarkowanego entuzjazmu skończy się wielogodzinnymi szlochami, histerią, migreną, "nie kochasz mnie", "nie kocham cię", "idź sobie", "dokąd idziesz, jak możesz zostawiać mnie samą w takim stanie", "nie dotykaj mnie", "przytul mnie", "kocham cię", "nienawidzę cię". Zatem nieumiarkowany entuzjazm. Choć sam moment niebezpieczny jest absolutnie nieprzewidywalny, to jednak wcześniejsze ćwiczenia przed lustrem pozwolą zamaskować wyraz zaskoczenie i przerażenia na twarzy. Wyjściem awaryjnym jest przytulić wybrankę swego (lub czyjegoś) serca. "Po cóż?" - zadacie pytanie. Ano po tóż, aby wybranka nie widziała waszej przerażonej twarzy.
Przeżyliśmy zatem moment najtrudniejszy części pierwszej. Do końca trzeciego miesiąca pozostaje nam tylko uśmiechać się sztucznie, przeżyć nalot ciotek, babek, koleżanek, mamy i teściowej, gorąco i żarliwie zapewniać jak jesteście szczęśliwi i że jeszcze nie wybraliście imienia oraz zaplanować przeróbkę waszego pokoju z kinem domowym na sypialnię dla malucha. Tak, ulubiony fotel wylatuje i zostanie zastąpiony łóżeczkiem. Modele samolotów wylatują i zostaną zastąpione zabawkami. Kolekcja Playboy-ów wylatuje i zostanie zastąpiona kolekcją bajek różnych narodów. Niewiasta w tym okresie jest "w zasadzie niegroźna". Byle nie usłyszała Waszej odpowiedzi na pytanie kolegi:
"- Słyszałem, że twoja żona jest w ciąży. Musisz być teraz szczęśliwy.
- Muszę".
Rozkoszujcie się, gdyż nieuchronnie nadciąga część druga. Ale zanim to nastąpi należy koniecznie wrzucić na facebook-a zdjęcie USG, na którym wasza małżonka widzi dzieciątko a wy i reszta świata - plamę. Koniecznie ze słitaśnym podpisem.
Część druga, zwana roboczo "Będę rzygać" - miesiące 4-6.
Skąd nazwa robocza, zapytacie o naiwni. Stąd, że "będę rzygać" to słowa, które będziecie teraz słyszeć najczęściej. We wszystkich sytuacjach. Czasem poprzedzone to zostanie wyrażonym wcale nie w tonacji proszącej krótkim: "z drogi!!!". Oczywistym jest, że niewiasta w tym okresie raczej nie będzie dysponować ponadprzeciętnym poczuciem humoru. "A kiedykolwiek dysponuje?" - zapytałby ze złośliwym uśmieszkiem mój przyjaciel. I czasem trudno się nie zgodzić. Z racji wyjątkowego w tym okresie braku poczucia humoru zalecamy mocno, aby powstrzymać się od skierowanych do niej lub w jej pobliżu dowolnych komentarzy, które mogą być odebrane nieprzychylnie. A że przeciętna kobieta potrafi odebrać nieprzychylnie cokolwiek, po prostu należy milczeć. Tyle ile się da. Zwłaszcza! Powtarzam - zwłaszcza! - należy unikać wszelkich uwag na temat jej wagi. Niewiasty obsesyjnie dbając o linię, przez całe życie jedząc jogurty light z trocinami na obiad, nagle gwałtownie przybierają na wadze. Jeśli nie chcecie dostać się w obroty jej ambiwalentnych bardzo uczuć (z jednej strony "moje dziecko rośnie", z drugiej "robię się gruba") - zaprawdę powiadam wam - zamilknijcie. Legendarne męskie poczucie humoru w starciu z kobietą w drugim trymestrze ponosi sromotną porażkę. Dla waszego dobra - zamilknijcie.
Nadciąga nieuchronnie część trzecia. Ale zanim to nastąpi na facebooka wrzucamy zdjęcie rosnącego brzuszka. Żeby podkreślić jak bardzo jesteśmy szczęśliwi, brzuszek musi być z uśmieszkiem lub napisem "loading..." i paskiem postępu. Koniecznie ze słitaśnym podpisem.
Część trzecia, zwana roboczo "To już wkrótce" - miesiące 7-9.
Najgorsza. Zdecydowanie. Po części z powodu nieuchronnie zbliżającego się nadejścia potomka, czyli końca wolności, swobody i wysypiania się. Po innej części z powodu tego, że nie można już wypić jak człowiek cywilizowany 4 piw podczas meczu, gdyż "to już wkrótce" oznacza, że w każdej chwili może wystąpić konieczność zawiezienia małżonki (lub niekoniecznie jeszcze małżonki) do szpitala. Jakby nie mogła poczekać do końca meczu. Szczególnie trudne w tym okresie jest wyżywienie kobiety. Nie może ona albowiem, jak normalni ludzie, zjeść kanapek. O nie, to by było zbyt proste. Zwyczaje żywieniowe kobiety w trzecim trymestrze stają się... powiedzmy - nieprzewidywalne. Koniecznie należy wyznaczyć sobie najkrótszą drogę do sklepu spożywczego. Gdyż pokonywać ją będziecie wielokrotnie. Najlepiej całodobowego. Gdyż pokonywać ją będziecie w przeróżnych godzinach. Nasze badania statystyczne wykazują, że można znacząco zmniejszyć liczbę wyjść do sklepu posiadając w lodówce zapas kiszonych ogórków, śledzi, lodów i czekolady. Dania te, w konfiguracjach dowolnych, z jakiegoś powodu na liście żądań - bo przecież nie życzeń - występują najczęściej.
Istnieje niebezpieczeństwo, iż kobieta wpadnie na absurdalny przecież pomysł, naszego uczestnictwa w tak zwanej "szkole rodzenia". Pojęcia nie mamy po co każą nam tam chodzić. Przecież mężczyźni nie rodzą dzieci. To nie nasza wina zresztą. Gdybyśmy rodzili, to na pewno nie byłoby z tym tyle ceregieli. "Sorry chłopaki, odpuszczę kolejkę, bo muszę urodzić. Zaraz wracam." Tak, tak właśnie by było. I nikt nie udowodni, że nie.
Po trzech miesiącach tej katorgi nawet najwytrwalszy mężczyzna marzy o tym, aby jego potomek, niewątpliwie nadzieja ludzkości na lepszą przyszłość, raczył wreszcie pojawić się na świecie. Jesteśmy wrażliwi i widok krwi źle na nas działa, więc najlepiej gdyby nasza obecność nie była w tym momencie wymagana. Zresztą jest mecz. Po wszystkim wrzucamy na facebook-a zdjęcie dopiero co narodzonego potomka. Najlepiej ze słitaśnym podpisem. I staramy się nie obrażać na koleżanki żony piszące jakie to podobne do tatusia, myśląc, że to komplement. Choć wszyscy wiedzą, że nazywanie nowo narodzonego dziecka "ładnym" wymagałoby rewolucji w znaczeniu słowa "ładny". Następnie wrzucamy na facebook-a wszystkie zdjęcia dziecięcia jakie wpadną nam w ręce. Jeśli my mamy przechlapane, to dlaczego nasi znajomi mieliby mieć spokój? W międzyczasie odbieramy zasłużone gratulacje od kolegów i rodziny. "Gratulacje stary", "dobrze się spisałeś, chłopie", "dobra robota". Jakby było w tym coś dziwnego.
wtorek, 12 sierpnia 2014
O prezentach
Aż nadszedł dzień powrotu mojego kolegi do pracy. Z ekscytacji spać nie mogłem, więc w pracy byłem jeszcze przed ochroniarzami (a oni stamtąd w ogóle nie wychodzą). Wyjątkowo wytarłem biurko z kurzu (czego oczywiście normalnie się nie robi, bo po co). I czekam wpatrzony w okno.
Wreszcie jest! Z trudem powstrzymuję się od okazywania nadmiernego entuzjazmu (gdyż podskakiwania wokół kolegi za nadmierny entuzjazm jeszcze uznać nie można, nie?). Standardowe gadki na początek dnia: jakie postępy w pracach nad zimną fuzją, teleportacji ciągle nie ma i takie tam dyrdymały, o których informatycy w średnim wieku rozmawiają w pracy.
Po raz drugi: wreszcie jest!
I tu zapada żenująca cisza. Gdyż oczom mym ukazuje się TO:
Zdjęcie to nie oddaje w najmniejszym stopniu ogromu mego rozczarowania. Nieuważni czytelnicy zadać mogą pytanie: ale o co chodzi? Otóż nieuważni moi czytelnicy, chodzi mianowicie o to co w pełni uwidacznia się dopiero na zdjęciu kolejnym.
Nie mogę powiedzieć, że mój były już kolega skłamał. Kłamstwo byłbym skłonny wybaczyć. Nie skłamał. Gorzej. Odważył się sobie ze mnie zażartować! W dodatku celując w me wrażliwe miejsce. Czyli wątrobę. Okrutny ten czyn, niewybaczalny, haniebny, popełniony przez mojego byłego już kolegę, zasługuje na wieczne potępienie oraz powinien być zakazany przez jakąś konwencję d/s ludzkości albo coś.
Zemstę planuję okrutną, ale wpierw opaść musi me w pełni uzasadnione oburzenie.
Wdech, wydech, wdech, wydech, joga i tai-chi...
poniedziałek, 4 sierpnia 2014
Flirtować proszę
Charaktery numer z sierpnia 2014 roku:
“Większość ludzi często nie dostrzega, że inna osoba chce z nimi nawiązać flirt, natomiast niemal bezbłędnie rozpoznaje, że ktoś nie jest nimi zainteresowany - uważa Jeffrey Hall z University of Kansas.
W prowadzonych przez niego eksperymentach dwoje nieznajomych ludzi spędzało razem ok. 12 minut, rozmawiając. Następnie oboje wypełniali kwestionariusze, w których musieli m.in. zaznaczyć, czy flirtowali i czy robił to ich rozmówca. Tylko 36 proc. mężczyzn i 18 proc. kobiet prawidłowo stwierdziło, że rozmówca ich podrywał. Za to w przypadku ponad 80 procent par rozmówcy prawidłowo rozpoznali, że ich partner nie był nimi zainteresowany. – Ludzie nie flirtują w sposób jednoznaczny, ponieważ nie chcą się ośmieszyć. Dlatego czasem trudno odróżnić flirt od zwykłej przyjacielskiej postawy – tłumaczy autor badania.”
Czyli co? Spławiać umiemy bezbłędnie, ale okazywać zainteresowanie idzie nam już dużo gorzej. Łzy się cisną do oczu, gdy pomyślę ileż to pięknych romansów się mogło przez to zmarnować. Chlip.
Uwaga, odezwa.Od dzisiaj drogie panie baczniej się przyglądajcie rozmówcom. A może oni z Wami flirtują? A może liczą na coś więcej niż przyjaźń? A może im serca potem krwawią, gdy z powodu Waszej nieuwagi trafiają do friendzone?
“Większość ludzi często nie dostrzega, że inna osoba chce z nimi nawiązać flirt, natomiast niemal bezbłędnie rozpoznaje, że ktoś nie jest nimi zainteresowany - uważa Jeffrey Hall z University of Kansas.
W prowadzonych przez niego eksperymentach dwoje nieznajomych ludzi spędzało razem ok. 12 minut, rozmawiając. Następnie oboje wypełniali kwestionariusze, w których musieli m.in. zaznaczyć, czy flirtowali i czy robił to ich rozmówca. Tylko 36 proc. mężczyzn i 18 proc. kobiet prawidłowo stwierdziło, że rozmówca ich podrywał. Za to w przypadku ponad 80 procent par rozmówcy prawidłowo rozpoznali, że ich partner nie był nimi zainteresowany. – Ludzie nie flirtują w sposób jednoznaczny, ponieważ nie chcą się ośmieszyć. Dlatego czasem trudno odróżnić flirt od zwykłej przyjacielskiej postawy – tłumaczy autor badania.”
Czyli co? Spławiać umiemy bezbłędnie, ale okazywać zainteresowanie idzie nam już dużo gorzej. Łzy się cisną do oczu, gdy pomyślę ileż to pięknych romansów się mogło przez to zmarnować. Chlip.
Uwaga, odezwa.Od dzisiaj drogie panie baczniej się przyglądajcie rozmówcom. A może oni z Wami flirtują? A może liczą na coś więcej niż przyjaźń? A może im serca potem krwawią, gdy z powodu Waszej nieuwagi trafiają do friendzone?
czwartek, 24 lipca 2014
Jak przeżyć z kobietą - kurs dla opornych cz. 16
Mężczyzna, moi drodzy koledzy, prawdziwy mężczyzna musi czasem wyjść z kolegami. Tylko z kolegami. Żadne tam “może wpadnę z dziewczyną” albo “bo Krysia nalegała, żeby ją zabrać”. Również żadne “dzisiaj nie mogę, jadę z żoną kupować śpioszki dla dziecka”. Zostawmy babskie zajęcia kobietom. Męski wieczór to męski wieczór. Czasem przechodzący w noc, ale jednak wieczór. Jedyne kobiety dozwolone na męskim wieczorze to barmanki, kelnerki, striptizerki i Jessica Alba. Najlepiej w roli striptizerki.
“Łatwo powiedzieć” powiecie. I macie niestety rację. Męski wieczór od czasu do czasu, z niezrozumiałego dla nikogo powodu, nie spotyka się z entuzjastycznym przyjęciem naszych żon, narzeczonych, dziewczyn, kochanek. Zaprezentujemy na dzisiejszym wykładzie podstawy teoretyczne uzyskiwania pozwolenia na wyjście na męski wieczór, zachowania na męskim wieczorze w obliczu nieuchronnych kontroli ze strony naszych kobiet oraz w miarę bezpiecznego powrotu do domu. Przy czym, muszę od razu wyjaśnić, niebezpieczeństwo nie tkwi w tym, że w drodze do domu spotkamy kibiców lokalnego klubu. Tudzież zajadłych przeciwników uczciwej pracy, a zarazem zwolenników zdobywania przy pomocy łagodnej perswazji (“Portfel i komóra albo w ryj”) środków wcześniej uczciwą pracą zdobytych przez innych. Nie stanowi również niebezpieczeństwa przedarcie się przez pełną głodnych piranii i krokodyli rzekę. Jak również błahostką jest opędzanie się po drodze od wilków i innych groźnych drapieżników. Prawdziwe bowiem niebezpieczeństwo czai się tuż za bezpiecznym - wydawałoby się - progiem własnego domu. Ale o tym później.
Męski wieczór co do zasady dzieli się na trzy części: wyjście z domu, wieczór właściwy i - wspomniany już - najbardziej niebezpieczny powrót do domu.
1. Wyjście z domu.
Sam proces opuszczania domu nie jest właściwie niebezpieczny. Jak już go opuścimy to niebezpieczeństwo trafienia patelnią przez wściekłą małżonkę spada niemalże do zera. Dlaczego zatem wyróżniamy ten etap? Ano dlatego, że - o czym wszyscy pozostający w stałych związkach już dawno się przekonali - mężczyzna nie może ot tak sobie wyjść z domu.
- “Kochanie, wychodzę”
- “Oczywiście, skarbie” - nie usłyszał nigdy żaden mężczyzna. Usłyszał za to “Zara, dokąd. Śmieci wyrzucone? Znowu się idziesz schlać z tymi opojami? Przecież byłeś w zeszłym roku. Ileż można? Pewnie idź sobie, zostaw mnie tutaj samą, nie interesuj się mną, baw się dobrze. Gdzie idziesz? Masz zostać! Nie przytulaj mnie, nic nie wskórasz! Mówiłam idź sobie. Będę u mamy. Idziesz? W ogóle Cię nie obchodzi, że będzie mi przykro.” Logiki, jak widać, nie ma w tym żadnej, ale kto by tam od kobiet oczekiwał logiki. Niemniej z wypowiedzi tej wynika jednoznacznie - idź a pożałujesz.
Młodzi i niedoświadczeni oczywiście nie słuchają rad starszych i przez los i swoje kobiety doświadczonych. Prawie każdy z nich raz w życiu, dokładnie raz, próbował po prostu wyjść nic nie mówiąc i wrócić rano. Niektórym wyjść się nawet udało. Kobieta zaskoczona tą niebywałą bezczelnością nie zdążyła zareagować na czas i małżonek szczęśliwie uniknął kary wychodząc. Z tym większą zajadłością małżonka przygotuje się na jego powrót.
Jak zatem wyjść bezpiecznie? Podstawowa strategia opiera się na wcześniejszym zaspokojeniu swej kobiety. Nie mówię oczywiście o seksie, choć może on być jednym z elementów. Kobieta musi być zaspokojona psychicznie, emocjonalnie i zakupowo. Mniej więcej 2 tygodnie przed wyjściem należy wzmóc prawienie komplementów z zaskoczenia. Swoją robotę zrobią również “spontaniczne” przytulenia. Można zabrać wybrankę na zakupy i pozwolić jej kupić kolejną, niepotrzebną parę butów. Kupowanie butów zaspokaja je zakupowo, psychicznie i emocjonalnie. Nasi naukowcy ciągle wahają się czy seksualnie również. Idealnie by było gdyby w tym okresie wybranka naszego serca wybrała się gdzieś z koleżankami. Można to subtelnie zasugerować jakiejś koleżance wybranki. Propozycja wychodząca od koleżanki wyda się mniej podejrzana. “Ale czy trzeba tak tyrać aż przez dwa tygodnie” zapytacie. Otóż trzeba. Potwierdziliśmy doświadczalnie, że okres krótszy niż dwa tygodnie wzbudza w miłości niewątpliwie naszego życia podejrzenie, że to wszystko po to aby uzyskać zezwolenie na własne wyjście. Z kolei okres dłuższy niż dwa tygodnie powoduje przyzwyczajenie, wskutek czego po powrocie z męskiego wieczoru i oczywistym zaprzestaniu zbędnych już działań urabiających dama serca naszego zaczyna odczuwać efekt odstawienia. I zaczyna truć, a tego przecież nie chcemy. Dwa tygodnie, szanowni koledzy, to potwierdzony doświadczalnie optymalny okres.
Po dwóch tygodniach tej pracy niby mimochodem wspominamy, że dawno niewidziani koledzy się spotykają. Bardzo pilnujemy, żeby twarz nasza nie wyrażała nawet odrobiny podekscytowania czy entuzjazmu. Właściwie można o tym wspomnieć myśląc o wizycie u dentysty. Odpowiednio przygotowana nasza jedyna miłość sama zacznie nas zachęcać do wyjścia. Opieramy się, lekko, żeby nie przesadzić, a w końcu wspaniałomyślnie zgadzamy się wyjść z tymi opojami.
Etap pierwszy mamy za sobą, ale z okazywaniem radości należy wstrzymać się do opuszczenia jaskini miłości, czyli waszego wspólnego lokum.
2. Wieczór właściwy.
Podstawową sprawą jest wybranie odpowiedniego lokalu. Żadne kluby ze striptizem nie wchodzą w grę. Nie z powodu obaw o niezapowiedziane najście naszej jedynej aktualnie kobiety. Jesteśmy przecież mężczyznami. Wysokie ceny piwa natomiast to dość dobra wymówka. Nie po to jednak mamy męski wieczór, żeby całkowicie pozbawić się widoków pięknych kobiecych umysłów, oczywiście. Szukamy więc knajpy gdzie piwo w cenie rozsądnej (trochę przecież zamierzamy wypić), a kelnerki i barmanki błyskotliwe i grają w szachy. Plakat z Jessicą Albą na ścianie daje dodatkowe punkty. Najważniejsze jednak w wyborze knajpy jest aby znajdowała się w rozsądnej odległości od miejsca zamieszkania każdego z uczestników. Rozsądna odległość zniechęcić ma panią serca naszego do niezapowiedzianych odwiedzin (czytaj: kontroli). Rozsądna odległość ma umożliwić jednocześnie dotarcie do domu pieszo przed świtem (w razie gdyby piwa poszło więcej niż się spodziewaliśmy i trzeba było wydać środki przeznaczone na transport). Rozsądny dystans każdy z uczestników zaproponuje oczywiście inny. Niektórzy nieszczęśnicy mają przecież żony, które pół miasta przelecą, żeby małżonka na draństwie jakimś przyłapać. A przecież wszyscy wiemy, że do tej podejrzliwości podstaw nie mają żadnych.
Ustalenie lokalu przy wszystkich tych ograniczeniach wydaje się niemal niemożliwe. Nasi informatycy jednak, stosując algorytmy generyczne, optymalizacje wielokryterialne i logikę rozmytą, zdołali opracować program, który znacząco proces wyboru lokalu upraszcza. Program “WifeAvoider v. 2.3” do nabycia przy wyjściu. Tuż obok stoiska z książką “Jak przeżyć z kobietą - podstawy”. 3465 stron za jedyne 75 złotych.
Mamy zatem lokal. Co w tym lokalu robimy? Ano to co zawsze na męskich wieczorach, a w co nigdy nie mogą uwierzyć niewiasty nasze: rozmawiamy o polityce, sporcie, reaktorze zimnej fuzji i teorii strun. A także pijemy piwo w ilościach niewątpliwie umiarkowanych i gramy z barmankami w szachy, żeby im się nie nudziło. Dyskretnie zerkając od czasu do czasu na plakat z Jessicą Albą. Nuda. Ale w męskim gronie nabiera uroku niebywałego.
Wraz z upływem czasu koledzy nasi i my sami będziemy coraz częściej zerkać na zegarki. Co mi przypomniało dowcip:
- Po czym poznać samotnego faceta w barze?
- Zamawiając kolejne piwo nie zerka na zegarek.
Po namyśle - to jednak nie dowcip. Zerkamy na zegarki oczywiście nie dlatego, że niebezpiecznie zbliża się wyznaczona przez nasze panie godzina powrotu do domu. Lekce-sobie-ważymy takie nakazy, jesteśmy wszak mężczyznami. Zerkamy na zegarki, żeby wrócić do domu na czas, aby nie przysparzać paniom naszym niepotrzebnego stresu. Tacy albowiem jesteśmy troskliwi. Tak, dokładnie z tego powodu.
3. Powrót do domu.
Powrót do domu jest trudny. Przyjemność albowiem już się skończyła, a niebezpieczeństwo wciąż czyha. Zaproponujemy tutaj całkowicie poważnie technikę żywcem zaczerpniętą z dowcipu:
Dwóch przyjaciół wraca późnym wieczorem męskiego wieczoru. Jeden skarży się drugiemu.
- Wiesz, nigdy nie mogę oszukać żony. Wysiadam z taksówki dwa domy wcześniej, zdejmuję buty, skradam się na piętro, przebieram się w łazience. Ale ona zawsze się budzi wydziera na mnie, że tak późno wracam.
- Masz złą technikę. Ja podjeżdżam taksówką z piskiem opon pod sam dom, trzaskam drzwiami, tupię nogami, wpadam do pokoju, klepię ją w tyłek i mówię: "Co powiesz na numerek?". Zawsze udaje że śpi…
Zalecamy wybrać tę skuteczną.
“Łatwo powiedzieć” powiecie. I macie niestety rację. Męski wieczór od czasu do czasu, z niezrozumiałego dla nikogo powodu, nie spotyka się z entuzjastycznym przyjęciem naszych żon, narzeczonych, dziewczyn, kochanek. Zaprezentujemy na dzisiejszym wykładzie podstawy teoretyczne uzyskiwania pozwolenia na wyjście na męski wieczór, zachowania na męskim wieczorze w obliczu nieuchronnych kontroli ze strony naszych kobiet oraz w miarę bezpiecznego powrotu do domu. Przy czym, muszę od razu wyjaśnić, niebezpieczeństwo nie tkwi w tym, że w drodze do domu spotkamy kibiców lokalnego klubu. Tudzież zajadłych przeciwników uczciwej pracy, a zarazem zwolenników zdobywania przy pomocy łagodnej perswazji (“Portfel i komóra albo w ryj”) środków wcześniej uczciwą pracą zdobytych przez innych. Nie stanowi również niebezpieczeństwa przedarcie się przez pełną głodnych piranii i krokodyli rzekę. Jak również błahostką jest opędzanie się po drodze od wilków i innych groźnych drapieżników. Prawdziwe bowiem niebezpieczeństwo czai się tuż za bezpiecznym - wydawałoby się - progiem własnego domu. Ale o tym później.
Męski wieczór co do zasady dzieli się na trzy części: wyjście z domu, wieczór właściwy i - wspomniany już - najbardziej niebezpieczny powrót do domu.
1. Wyjście z domu.
Sam proces opuszczania domu nie jest właściwie niebezpieczny. Jak już go opuścimy to niebezpieczeństwo trafienia patelnią przez wściekłą małżonkę spada niemalże do zera. Dlaczego zatem wyróżniamy ten etap? Ano dlatego, że - o czym wszyscy pozostający w stałych związkach już dawno się przekonali - mężczyzna nie może ot tak sobie wyjść z domu.
- “Kochanie, wychodzę”
- “Oczywiście, skarbie” - nie usłyszał nigdy żaden mężczyzna. Usłyszał za to “Zara, dokąd. Śmieci wyrzucone? Znowu się idziesz schlać z tymi opojami? Przecież byłeś w zeszłym roku. Ileż można? Pewnie idź sobie, zostaw mnie tutaj samą, nie interesuj się mną, baw się dobrze. Gdzie idziesz? Masz zostać! Nie przytulaj mnie, nic nie wskórasz! Mówiłam idź sobie. Będę u mamy. Idziesz? W ogóle Cię nie obchodzi, że będzie mi przykro.” Logiki, jak widać, nie ma w tym żadnej, ale kto by tam od kobiet oczekiwał logiki. Niemniej z wypowiedzi tej wynika jednoznacznie - idź a pożałujesz.
Młodzi i niedoświadczeni oczywiście nie słuchają rad starszych i przez los i swoje kobiety doświadczonych. Prawie każdy z nich raz w życiu, dokładnie raz, próbował po prostu wyjść nic nie mówiąc i wrócić rano. Niektórym wyjść się nawet udało. Kobieta zaskoczona tą niebywałą bezczelnością nie zdążyła zareagować na czas i małżonek szczęśliwie uniknął kary wychodząc. Z tym większą zajadłością małżonka przygotuje się na jego powrót.
Jak zatem wyjść bezpiecznie? Podstawowa strategia opiera się na wcześniejszym zaspokojeniu swej kobiety. Nie mówię oczywiście o seksie, choć może on być jednym z elementów. Kobieta musi być zaspokojona psychicznie, emocjonalnie i zakupowo. Mniej więcej 2 tygodnie przed wyjściem należy wzmóc prawienie komplementów z zaskoczenia. Swoją robotę zrobią również “spontaniczne” przytulenia. Można zabrać wybrankę na zakupy i pozwolić jej kupić kolejną, niepotrzebną parę butów. Kupowanie butów zaspokaja je zakupowo, psychicznie i emocjonalnie. Nasi naukowcy ciągle wahają się czy seksualnie również. Idealnie by było gdyby w tym okresie wybranka naszego serca wybrała się gdzieś z koleżankami. Można to subtelnie zasugerować jakiejś koleżance wybranki. Propozycja wychodząca od koleżanki wyda się mniej podejrzana. “Ale czy trzeba tak tyrać aż przez dwa tygodnie” zapytacie. Otóż trzeba. Potwierdziliśmy doświadczalnie, że okres krótszy niż dwa tygodnie wzbudza w miłości niewątpliwie naszego życia podejrzenie, że to wszystko po to aby uzyskać zezwolenie na własne wyjście. Z kolei okres dłuższy niż dwa tygodnie powoduje przyzwyczajenie, wskutek czego po powrocie z męskiego wieczoru i oczywistym zaprzestaniu zbędnych już działań urabiających dama serca naszego zaczyna odczuwać efekt odstawienia. I zaczyna truć, a tego przecież nie chcemy. Dwa tygodnie, szanowni koledzy, to potwierdzony doświadczalnie optymalny okres.
Po dwóch tygodniach tej pracy niby mimochodem wspominamy, że dawno niewidziani koledzy się spotykają. Bardzo pilnujemy, żeby twarz nasza nie wyrażała nawet odrobiny podekscytowania czy entuzjazmu. Właściwie można o tym wspomnieć myśląc o wizycie u dentysty. Odpowiednio przygotowana nasza jedyna miłość sama zacznie nas zachęcać do wyjścia. Opieramy się, lekko, żeby nie przesadzić, a w końcu wspaniałomyślnie zgadzamy się wyjść z tymi opojami.
Etap pierwszy mamy za sobą, ale z okazywaniem radości należy wstrzymać się do opuszczenia jaskini miłości, czyli waszego wspólnego lokum.
2. Wieczór właściwy.
Podstawową sprawą jest wybranie odpowiedniego lokalu. Żadne kluby ze striptizem nie wchodzą w grę. Nie z powodu obaw o niezapowiedziane najście naszej jedynej aktualnie kobiety. Jesteśmy przecież mężczyznami. Wysokie ceny piwa natomiast to dość dobra wymówka. Nie po to jednak mamy męski wieczór, żeby całkowicie pozbawić się widoków pięknych kobiecych umysłów, oczywiście. Szukamy więc knajpy gdzie piwo w cenie rozsądnej (trochę przecież zamierzamy wypić), a kelnerki i barmanki błyskotliwe i grają w szachy. Plakat z Jessicą Albą na ścianie daje dodatkowe punkty. Najważniejsze jednak w wyborze knajpy jest aby znajdowała się w rozsądnej odległości od miejsca zamieszkania każdego z uczestników. Rozsądna odległość zniechęcić ma panią serca naszego do niezapowiedzianych odwiedzin (czytaj: kontroli). Rozsądna odległość ma umożliwić jednocześnie dotarcie do domu pieszo przed świtem (w razie gdyby piwa poszło więcej niż się spodziewaliśmy i trzeba było wydać środki przeznaczone na transport). Rozsądny dystans każdy z uczestników zaproponuje oczywiście inny. Niektórzy nieszczęśnicy mają przecież żony, które pół miasta przelecą, żeby małżonka na draństwie jakimś przyłapać. A przecież wszyscy wiemy, że do tej podejrzliwości podstaw nie mają żadnych.
Ustalenie lokalu przy wszystkich tych ograniczeniach wydaje się niemal niemożliwe. Nasi informatycy jednak, stosując algorytmy generyczne, optymalizacje wielokryterialne i logikę rozmytą, zdołali opracować program, który znacząco proces wyboru lokalu upraszcza. Program “WifeAvoider v. 2.3” do nabycia przy wyjściu. Tuż obok stoiska z książką “Jak przeżyć z kobietą - podstawy”. 3465 stron za jedyne 75 złotych.
Mamy zatem lokal. Co w tym lokalu robimy? Ano to co zawsze na męskich wieczorach, a w co nigdy nie mogą uwierzyć niewiasty nasze: rozmawiamy o polityce, sporcie, reaktorze zimnej fuzji i teorii strun. A także pijemy piwo w ilościach niewątpliwie umiarkowanych i gramy z barmankami w szachy, żeby im się nie nudziło. Dyskretnie zerkając od czasu do czasu na plakat z Jessicą Albą. Nuda. Ale w męskim gronie nabiera uroku niebywałego.
Wraz z upływem czasu koledzy nasi i my sami będziemy coraz częściej zerkać na zegarki. Co mi przypomniało dowcip:
- Po czym poznać samotnego faceta w barze?
- Zamawiając kolejne piwo nie zerka na zegarek.
Po namyśle - to jednak nie dowcip. Zerkamy na zegarki oczywiście nie dlatego, że niebezpiecznie zbliża się wyznaczona przez nasze panie godzina powrotu do domu. Lekce-sobie-ważymy takie nakazy, jesteśmy wszak mężczyznami. Zerkamy na zegarki, żeby wrócić do domu na czas, aby nie przysparzać paniom naszym niepotrzebnego stresu. Tacy albowiem jesteśmy troskliwi. Tak, dokładnie z tego powodu.
3. Powrót do domu.
Powrót do domu jest trudny. Przyjemność albowiem już się skończyła, a niebezpieczeństwo wciąż czyha. Zaproponujemy tutaj całkowicie poważnie technikę żywcem zaczerpniętą z dowcipu:
Dwóch przyjaciół wraca późnym wieczorem męskiego wieczoru. Jeden skarży się drugiemu.
- Wiesz, nigdy nie mogę oszukać żony. Wysiadam z taksówki dwa domy wcześniej, zdejmuję buty, skradam się na piętro, przebieram się w łazience. Ale ona zawsze się budzi wydziera na mnie, że tak późno wracam.
- Masz złą technikę. Ja podjeżdżam taksówką z piskiem opon pod sam dom, trzaskam drzwiami, tupię nogami, wpadam do pokoju, klepię ją w tyłek i mówię: "Co powiesz na numerek?". Zawsze udaje że śpi…
Zalecamy wybrać tę skuteczną.
środa, 2 lipca 2014
Zamknięte
W tem jakże pięknem dniu wpadłem tylko oznajmić, iż właśnie rozpoczynam urlop. Nie płaczcie, nie rozpaczajcie, zdania nie zmienię. Ale zaprawdę powiadam Wam, Czcigodne (i ewentualni Czcigodni), “wrócę tu za rok” - cytując artystów (oczywiście nie traktujmy tego dosłownie, nie?)
piątek, 27 czerwca 2014
Jak przeżyć z kobietą - kurs dla opornych cz. 15
Szanowni przyjaciele! Towarzysze niedoli, bracia w cierpieniu. Nadejszły oczekiwane przez nas Mistrzostwa Świata. Nie muszę dodawać w czym. Wspaniałe to wydarzenie nieodmiennie rodzi konflikty na linii my - nasze bez wątpliwości urocze zazwyczaj żony/narzeczone/kochanki/dziewczyny. “Ale znowu mistrzostwa? Przecież niedawno były.” Patrzymy w tym momencie z ledwo co rzucającym się w oczy wyrazem politowania na twarzy na śliczną twarzyczkę, zachowując jednak myśli dla siebie. Bo jak niewieście wytłumaczyć, że owszem były, Mistrzostwa Europy. A w międzyczasie była Liga Mistrzów, liga polska, liga angielska, liga hiszpańska, liga włoska i kilka innych lig wedle uznania.
Mistrzostwa Świata, moi szanowni przyjaciele, to trudny dla nas czas. Towarzyszki życia naszego dzielą się albowiem na dwie grupy.
1. Nie mają bladego pojęcia o piłce, ale udają, że chciałyby mieć.
Mężczyzna obdarzony towarzyszką niemającą bladego pojęcia o piłce, ale udającą, że chciałaby mieć, nie ma łatwo. Gdyż kobieta zamiast zająć się stosownymi do jej płci zadaniami, czyli gotowaniem, szydełkowaniem, robieniem na drutach lub tym nowym, jak mu tam, dekupażem, postanawia wykazać zainteresowanie tym, czym tak bardzo fascynuje się jej mężczyzna. Myśli bowiem - nie muszę mówić, że błędnie - że jej zainteresowanie zostanie przez owego mężczyznę docenione. W związku z tym, co kilka minut opuszcza kuchnię, siada obok swego misia i zadaje pytania.
“Co to jest spalony? Przecież nic się nie paliło.”
“Którzy to nasi?”
“Dlaczego ten jeden biega z chorągiewką?”
“Czy ten z chorągiewką jest kapitanem? Bo inni się go słuchają.”
“Widziałeś?! W ręce złapał! Wolno w ręce łapać? Przecież to piłka nożna.”
“Możesz zrobić pauzę? Bo muszę kluski zamieszać.”
“Jeśli wygrywa ta drużyna, która strzeli więcej bramek, to dlaczego nie strzelają tam gdzie stoi ich bramkarz? Byłoby łatwiej.”
“To głową też można?”
“Żółta kartka? Przecież żółta mu nie pasuje do tej czerwonej koszulki. Powinien mu dać czerwoną.”
“Dlaczego to się nazywa rzut rożny? Przecież on kopie tę piłkę. Powinno być - kop rożny.”
“Co to jest rzut z auta? Tam nie ma żadnego auta.”
Nie jest łatwo, panowie, wiem. Niemniej dla zachowania w miarę poprawnych stosunków z małżonką po zakończeniu mistrzostw, radzimy przemyśleć każdą odpowiedź trzy razy przed wypowiedzeniem jej na głos. Oczywiście tłumaczenie co to jest spalony nie ma najmniejszego sensu. A już w ogóle nie ma sensu powiedzenie kobiecie, że tłumaczenie jej co to jest spalony nie ma najmniejszego sensu, bo ona może co najwyżej zrozumieć co to jest spalony kotlet. Aluzję tę bowiem zrozumie natychmiast, co grozi legendarnym już fochem. Któren to foch z jednej strony zapewni nam wprawdzie chwilę spokoju do końca meczu, ale z drugiej będzie się odbijał czkawką jeszcze długo po mistrzostwach. Jak sobie zatem radzić, zapytacie. Z godnością panowie. Z pokorą i godnością. Można niewiastę przytulić. Przy odrobinie szczęścia zaśnie po 5 minutach “tej nudy” co pozwoli oglądać mecz w spokoju.
2. Nie mają bladego pojęcia o piłce i nawet nie udają, że chciałyby mieć.
Wcale nie jest łatwiej niż w przypadku pierwszym. Niewiasta taka albowiem uznaje oglądanie “stada baranów biegających za piłką jak kot z pęcherzem” za czynność absolutnie zbędną, niepotrzebną i zwykłą stratę czasu, gdy w tym czasie można by obejrzeć np “M jak miłość”. Jesteśmy z natury tolerancyjni, więc wspaniałomyślnie, nawet bez pogardliwego spojrzenia, wybaczamy to bluźnierstwo. Kobieta z gatunku 2 nie poprzestanie jednak na głoszeniu swoich absurdalnych tez. Zechce ona abyśmy z tymi absurdalnymi tezami się zgodzili. I zamiast oglądać “to coś” żebyśmy pomogli w domu. Tradycyjnie, jak w przypadku tego typu zagrożeń w innych sytuacjach, udajemy, że nie słyszymy. Ignorujemy również komentarze w stylu “siedzisz i żłopiesz to piwo”, “poodkurzałbyś”, “wyrzuć śmieci”, “rusz dupę z łóżka, chcę pościelić”, “może byś mi pomógł?”. Udawanie bez mrugnięcia okiem wymaga jednak treningu, po wykładzie zapraszam na warsztaty na ten temat. Ale warto, gdyż po kilku głośnych westchnięciach, po kilku przewróceniach oczami, kobieta zazwyczaj odpuszcza. Dzwoni wtedy do koleżanki i obie utwierdzają się w wzajemnie w przekonaniu, że ze wszystkich normalnych facetów na świecie akurat im trafiły się wybrakowane egzemplarze.
Mistrzostwa Świata, moi szanowni przyjaciele, to trudny dla nas czas. Towarzyszki życia naszego dzielą się albowiem na dwie grupy.
1. Nie mają bladego pojęcia o piłce, ale udają, że chciałyby mieć.
Mężczyzna obdarzony towarzyszką niemającą bladego pojęcia o piłce, ale udającą, że chciałaby mieć, nie ma łatwo. Gdyż kobieta zamiast zająć się stosownymi do jej płci zadaniami, czyli gotowaniem, szydełkowaniem, robieniem na drutach lub tym nowym, jak mu tam, dekupażem, postanawia wykazać zainteresowanie tym, czym tak bardzo fascynuje się jej mężczyzna. Myśli bowiem - nie muszę mówić, że błędnie - że jej zainteresowanie zostanie przez owego mężczyznę docenione. W związku z tym, co kilka minut opuszcza kuchnię, siada obok swego misia i zadaje pytania.
“Co to jest spalony? Przecież nic się nie paliło.”
“Którzy to nasi?”
“Dlaczego ten jeden biega z chorągiewką?”
“Czy ten z chorągiewką jest kapitanem? Bo inni się go słuchają.”
“Widziałeś?! W ręce złapał! Wolno w ręce łapać? Przecież to piłka nożna.”
“Możesz zrobić pauzę? Bo muszę kluski zamieszać.”
“Jeśli wygrywa ta drużyna, która strzeli więcej bramek, to dlaczego nie strzelają tam gdzie stoi ich bramkarz? Byłoby łatwiej.”
“To głową też można?”
“Żółta kartka? Przecież żółta mu nie pasuje do tej czerwonej koszulki. Powinien mu dać czerwoną.”
“Dlaczego to się nazywa rzut rożny? Przecież on kopie tę piłkę. Powinno być - kop rożny.”
“Co to jest rzut z auta? Tam nie ma żadnego auta.”
Nie jest łatwo, panowie, wiem. Niemniej dla zachowania w miarę poprawnych stosunków z małżonką po zakończeniu mistrzostw, radzimy przemyśleć każdą odpowiedź trzy razy przed wypowiedzeniem jej na głos. Oczywiście tłumaczenie co to jest spalony nie ma najmniejszego sensu. A już w ogóle nie ma sensu powiedzenie kobiecie, że tłumaczenie jej co to jest spalony nie ma najmniejszego sensu, bo ona może co najwyżej zrozumieć co to jest spalony kotlet. Aluzję tę bowiem zrozumie natychmiast, co grozi legendarnym już fochem. Któren to foch z jednej strony zapewni nam wprawdzie chwilę spokoju do końca meczu, ale z drugiej będzie się odbijał czkawką jeszcze długo po mistrzostwach. Jak sobie zatem radzić, zapytacie. Z godnością panowie. Z pokorą i godnością. Można niewiastę przytulić. Przy odrobinie szczęścia zaśnie po 5 minutach “tej nudy” co pozwoli oglądać mecz w spokoju.
2. Nie mają bladego pojęcia o piłce i nawet nie udają, że chciałyby mieć.
Wcale nie jest łatwiej niż w przypadku pierwszym. Niewiasta taka albowiem uznaje oglądanie “stada baranów biegających za piłką jak kot z pęcherzem” za czynność absolutnie zbędną, niepotrzebną i zwykłą stratę czasu, gdy w tym czasie można by obejrzeć np “M jak miłość”. Jesteśmy z natury tolerancyjni, więc wspaniałomyślnie, nawet bez pogardliwego spojrzenia, wybaczamy to bluźnierstwo. Kobieta z gatunku 2 nie poprzestanie jednak na głoszeniu swoich absurdalnych tez. Zechce ona abyśmy z tymi absurdalnymi tezami się zgodzili. I zamiast oglądać “to coś” żebyśmy pomogli w domu. Tradycyjnie, jak w przypadku tego typu zagrożeń w innych sytuacjach, udajemy, że nie słyszymy. Ignorujemy również komentarze w stylu “siedzisz i żłopiesz to piwo”, “poodkurzałbyś”, “wyrzuć śmieci”, “rusz dupę z łóżka, chcę pościelić”, “może byś mi pomógł?”. Udawanie bez mrugnięcia okiem wymaga jednak treningu, po wykładzie zapraszam na warsztaty na ten temat. Ale warto, gdyż po kilku głośnych westchnięciach, po kilku przewróceniach oczami, kobieta zazwyczaj odpuszcza. Dzwoni wtedy do koleżanki i obie utwierdzają się w wzajemnie w przekonaniu, że ze wszystkich normalnych facetów na świecie akurat im trafiły się wybrakowane egzemplarze.
poniedziałek, 16 czerwca 2014
Polska, rok 2024
Teraz panie, to się prawie nigdzie ruszyć nie można, żeby czyichś uczuć religijnych nie obrazić. Wyjdź pan na spacer w okularach przeciwsłonecznych - naruszasz pan uczucia Wyznawców Słońca. Wyznanie zarejestrowane to ich uczuć ranić nie wolno. Albo w czapce pan wyjdź. Też się Słońce obrazi, że się pan przed jego boskim obliczem chowasz. Odpuszczasz pan okulary i nakrycia głowy, boś pan tydzień na spacerze nie był i wychodzisz. I od progu się rzucają na pana buddyści, żeś pan mrówkę rozdeptał, co rani ich do głębi. A buty ze skóry ekologicznej? - pytają. A certyfikat buddyjskiej koszerności jest? - pytają. Jest. Sięgasz pan do walizki z certyfikatami - nauczysz się pan, że bez tego się nie warto ruszać z domu, bo pan pięciu kroków nie zrobisz - i znajdujesz certyfikat. Myśli pan “pogoda piękna, coś na obiad kupię”. Idziesz pan na bazarek okoliczny, patrzysz pan marchewka piękna. “Nie sprzedam” mówi sprzedawczyni. Wyznawczyni Kościoła Oranżystów. Nie jadają niczego w kolorze pomarańczowym. To i nie sprzedają. To by naruszało ich prawo do "postępowania w każdej sytuacji zgodnie z sumieniem, nawet jeśli to niezgodne z przepisami prawa". Pal licho, kupisz pan jutro. Jutro sprzedaje wyznawczyni Kościoła Żywności Naturalnej, Nieprzetworzonej i Niezmodyfikowanej Genetycznie. Za to jutro pan nie kupisz kapusty kiszonej, bo przetworzona. I kukurydzy, bo zmodyfikowana. Mięsa pan nie kupisz we wtorek, bo sprzedaje wegetarianka. A jajek w środę - sprzedaje weganka.
Czegóż nie zatrudnić kogoś kto by sprzedawał codziennie? A bo to by, widzisz pan, wymagało pytania ich o wyznanie. A to by naruszało “niezbywalne prawo każdego człowieka do prywatności w kwestii wyznawanej religii lub światopoglądu laickiego”. Ja np, rozumiesz pan, zatrudniam 10 osób. Z czego pracuje tylko 4. Reszta natychmiast po zatrudnieniu poinformowała mnie, że charakter pracy, którą mieliby wykonywać jest niezgodny z wyznawanymi przez nich wierzeniami. Pytać o wierzenia przy zatrudnianiu nie mogę. Zwolnić z powodu kompletnej nieprzydatności do pracy też nie mogę. To by była “dyskryminacja na rynku pracy z powodów religijnych i światopoglądowych”. Zagrożona karą więzienia do lat 10. Płacę więc w moim zakładzie przetwórstwa mięsnego 3 wegetarianom, 2 weganom i jednemu buddyście. A pracuje czterech ateistów na tyle głupich, że uznają wszelkie religie za bzdury.
A w szpitalach panie! Strach chorować albo w ciążę zajść. A bo to pan trafisz na katolika, co badań prenatalnych nie zrobi i będziesz pan potem musiał pochować kadłubka bez głowy. W środę. Bo grabarz tylko w środę pracuje. Pozostałe dni ma wolne, bo jest wyznawcą Kościoła Wielbicieli Papierosów i Piwa. Palą i piją wszędzie, bo zabronić im nie można żeby “nie ograniczać prawa obywateli do swobodnego wyznawania zasad swojej wiary”. Albo pan trafisz na Świadka Jehowy, co transfuzji nie zaordynuje, żeby, rozumiesz pan, lecząc pana, sumienia sobie nie naruszył. Jego bóg wie lepiej, co dla pana dobre. Taki, widzisz pan, miłosierny ten bóg jest, że nawet niewierzącym pozwoli umrzeć zgodnie z jego zasadami. Jak pan masz pecha to i zęba nie wyleczysz. Bo trafiasz pan na takiego, co mu religia zabrania w ciało ingerować. “Co bóg stworzył człowiek niech nie waży się zmieniać”. Ale może zapalić kadzidło w pańskiej intencji. Czwarty natomiast zrobi panu każdy zabieg, jaki pan sobie zażyczysz. Tyle, że bez znieczulenia. Znieczulenie uraziłoby jego boginię. Możesz się pan wcześniej znieczulić wódką, jak pan będziesz miał farta i w monopolowym akurat nie będzie sprzedawał wyznawca Fanatycznego i Jedynego Prawdziwego Kościoła Abstynentów.
Bogów, widzisz pan, zatrzęsienie. A każden jeden ten “jedyny i prawdziwy, miłosierny i wszechmocny”. I wszyscy najbardziej się troszczą o losy najmniej zainteresowanych ich troską. A ja tak sobie panie myślę, że jak oni wszyscy tacy wszechmocni i miłosierni, to powiedz mi pan, skąd na świecie tyle skurwysyństwa? Skąd brud, smród i ubóstwo? Skąd choroby, wojny, gwałty i rzezie? Jakbyś pan, panie, był wszechmogący i miłosierny, to byś pan jednym pstryknięciem palcami tego nie naprawił? Ja prosty człowiek jestem, panie, ja się na polityce nie znam, ale tak sobie myślę, że ja to bym naprawił.
A te tam to kto, pytasz pan? To pastafarianie. Wierzą w jakiegoś latającego makarona. Ani to mniej, ani bardziej głupie od innych wyznań, a ich, patrz pan, zarejestrować nie chcą. 14 rok się starają i 14 rok im minister mówi, że oni to tylko dla jaj. Bo minister, widzisz pan, się na wyznaniach zna jak nikt.
Czegóż nie zatrudnić kogoś kto by sprzedawał codziennie? A bo to by, widzisz pan, wymagało pytania ich o wyznanie. A to by naruszało “niezbywalne prawo każdego człowieka do prywatności w kwestii wyznawanej religii lub światopoglądu laickiego”. Ja np, rozumiesz pan, zatrudniam 10 osób. Z czego pracuje tylko 4. Reszta natychmiast po zatrudnieniu poinformowała mnie, że charakter pracy, którą mieliby wykonywać jest niezgodny z wyznawanymi przez nich wierzeniami. Pytać o wierzenia przy zatrudnianiu nie mogę. Zwolnić z powodu kompletnej nieprzydatności do pracy też nie mogę. To by była “dyskryminacja na rynku pracy z powodów religijnych i światopoglądowych”. Zagrożona karą więzienia do lat 10. Płacę więc w moim zakładzie przetwórstwa mięsnego 3 wegetarianom, 2 weganom i jednemu buddyście. A pracuje czterech ateistów na tyle głupich, że uznają wszelkie religie za bzdury.
A w szpitalach panie! Strach chorować albo w ciążę zajść. A bo to pan trafisz na katolika, co badań prenatalnych nie zrobi i będziesz pan potem musiał pochować kadłubka bez głowy. W środę. Bo grabarz tylko w środę pracuje. Pozostałe dni ma wolne, bo jest wyznawcą Kościoła Wielbicieli Papierosów i Piwa. Palą i piją wszędzie, bo zabronić im nie można żeby “nie ograniczać prawa obywateli do swobodnego wyznawania zasad swojej wiary”. Albo pan trafisz na Świadka Jehowy, co transfuzji nie zaordynuje, żeby, rozumiesz pan, lecząc pana, sumienia sobie nie naruszył. Jego bóg wie lepiej, co dla pana dobre. Taki, widzisz pan, miłosierny ten bóg jest, że nawet niewierzącym pozwoli umrzeć zgodnie z jego zasadami. Jak pan masz pecha to i zęba nie wyleczysz. Bo trafiasz pan na takiego, co mu religia zabrania w ciało ingerować. “Co bóg stworzył człowiek niech nie waży się zmieniać”. Ale może zapalić kadzidło w pańskiej intencji. Czwarty natomiast zrobi panu każdy zabieg, jaki pan sobie zażyczysz. Tyle, że bez znieczulenia. Znieczulenie uraziłoby jego boginię. Możesz się pan wcześniej znieczulić wódką, jak pan będziesz miał farta i w monopolowym akurat nie będzie sprzedawał wyznawca Fanatycznego i Jedynego Prawdziwego Kościoła Abstynentów.
Bogów, widzisz pan, zatrzęsienie. A każden jeden ten “jedyny i prawdziwy, miłosierny i wszechmocny”. I wszyscy najbardziej się troszczą o losy najmniej zainteresowanych ich troską. A ja tak sobie panie myślę, że jak oni wszyscy tacy wszechmocni i miłosierni, to powiedz mi pan, skąd na świecie tyle skurwysyństwa? Skąd brud, smród i ubóstwo? Skąd choroby, wojny, gwałty i rzezie? Jakbyś pan, panie, był wszechmogący i miłosierny, to byś pan jednym pstryknięciem palcami tego nie naprawił? Ja prosty człowiek jestem, panie, ja się na polityce nie znam, ale tak sobie myślę, że ja to bym naprawił.
A te tam to kto, pytasz pan? To pastafarianie. Wierzą w jakiegoś latającego makarona. Ani to mniej, ani bardziej głupie od innych wyznań, a ich, patrz pan, zarejestrować nie chcą. 14 rok się starają i 14 rok im minister mówi, że oni to tylko dla jaj. Bo minister, widzisz pan, się na wyznaniach zna jak nikt.
wtorek, 3 czerwca 2014
Nowy Pratchett jest, jakby kto pytał.
"Moist wykonał zatem najszybszy na świecie nonszalancki spacer."
Ja zaś pewnego razu widziałem najwolniejszy i najbardziej dystyngowany na świecie wyścig do wolnego miejsca w tramwaju. Udział wzięły dwie starsze panie, obie objuczone siatkami w ilościach znacznie przekraczających granice uznawane przez większość ludzi za rozsądne. Panie wsiadły sąsiednimi drzwiami, jednocześnie ujrzały jedyne wolne miejsce, nieszczęśliwie położone dokładnie w połowie drogi między nimi. Chwila zawahania, dzwonek oznajmiający zamknięcie drzwi zabrzmiał jak sygnał pistoletu startowego, ruszyły. Ale jak poszły! Znaczy głównie mentalnie, gdyż fizycznie to im nawet powieka nie drgnęła. Przez następne trzy sekundy nie drgnęło również nic innego. Mimo to publiczność, która za bilety na to widowisko zapłaciła po 4.40 widziała jak ruszyły z kopyta, a za nimi kurz jedynie. Niewiasty wykonały pierwszy krok, publiczność widzi jak weszły na pełnym biegu w pierwszy zakręt. Drugi krok - w oczach publiczności długa prosta, zawodniczki idą łeb w łeb, lekko tylko szturchając się łokciami. Trzeci krok - rozentuzjazmowana publiczność widzi zawodniczki wchodzące na ostatnią prostą, dyszą z wysiłku, widać, że walcząc dały z siebie wszystko. I wreszcie finisz! Pani z lewej heroicznym wyrzutem ramienia trafia jedną z licznych siatek w cel tego pasjonującego wyścigu, przejmując w ten sposób władanie wolnym miejscem, a jednocześnie zwyciężając ten fascynujący wyścig. Druga z pań, jak gdyby nigdy nic, nie mrugając powieką lepiej niż Vetinari, przeszła obok z wyrazem twarzy mówiącym "I tak nie chciałam tu siadać pfff".
Tak, wiem, już kiedyś o tym pisałem. Ale mi się wspomniało jak przeczytałem zdanie z cytatu. Gdyż albowiem tłumacz wykonuje genialną robotę tłumacząc genialną robotę Pratchetta. No popatrzcie: "Drumknott odczekał, aż na twarzy Vetinariego nie drgnie żaden mięsień." Piękne.
Ja zaś pewnego razu widziałem najwolniejszy i najbardziej dystyngowany na świecie wyścig do wolnego miejsca w tramwaju. Udział wzięły dwie starsze panie, obie objuczone siatkami w ilościach znacznie przekraczających granice uznawane przez większość ludzi za rozsądne. Panie wsiadły sąsiednimi drzwiami, jednocześnie ujrzały jedyne wolne miejsce, nieszczęśliwie położone dokładnie w połowie drogi między nimi. Chwila zawahania, dzwonek oznajmiający zamknięcie drzwi zabrzmiał jak sygnał pistoletu startowego, ruszyły. Ale jak poszły! Znaczy głównie mentalnie, gdyż fizycznie to im nawet powieka nie drgnęła. Przez następne trzy sekundy nie drgnęło również nic innego. Mimo to publiczność, która za bilety na to widowisko zapłaciła po 4.40 widziała jak ruszyły z kopyta, a za nimi kurz jedynie. Niewiasty wykonały pierwszy krok, publiczność widzi jak weszły na pełnym biegu w pierwszy zakręt. Drugi krok - w oczach publiczności długa prosta, zawodniczki idą łeb w łeb, lekko tylko szturchając się łokciami. Trzeci krok - rozentuzjazmowana publiczność widzi zawodniczki wchodzące na ostatnią prostą, dyszą z wysiłku, widać, że walcząc dały z siebie wszystko. I wreszcie finisz! Pani z lewej heroicznym wyrzutem ramienia trafia jedną z licznych siatek w cel tego pasjonującego wyścigu, przejmując w ten sposób władanie wolnym miejscem, a jednocześnie zwyciężając ten fascynujący wyścig. Druga z pań, jak gdyby nigdy nic, nie mrugając powieką lepiej niż Vetinari, przeszła obok z wyrazem twarzy mówiącym "I tak nie chciałam tu siadać pfff".
Tak, wiem, już kiedyś o tym pisałem. Ale mi się wspomniało jak przeczytałem zdanie z cytatu. Gdyż albowiem tłumacz wykonuje genialną robotę tłumacząc genialną robotę Pratchetta. No popatrzcie: "Drumknott odczekał, aż na twarzy Vetinariego nie drgnie żaden mięsień." Piękne.
piątek, 23 maja 2014
Było, minęło, jest.
Lat temu 7, godziny nie pamiętam, narodził się blog. Nieśmiały z początku, nieśmiały potem, nieśmiały pozostał. Nieśmiałość maskując udawaną hardością. Na początku malutki, odwiedzany tylko przez znajomych, skromnie wegetował w rozległych zakamarkach sieci. Z czasem napisało mu się coś co inni uznali za godne uwagi. Czasem napisało mu się coś co sam uznawał za słabe. Ludzie przychodzili i znikali. Niestety więcej znikało niż przychodziło. Ze smutkiem patrzy dzisiaj blog jak jego blogowi bracia i siostry odeszli. Patrzy na blogi, na których ostatni wpis pojawił się 3 lata temu. Patrzy na listę, na której kilka lat temu codziennie było kilkanaście nowych wpisów, a na której dzisiaj jest kilka na tydzień. Patrzy i smutno mu. Sam też się zestarzał. Nie ma już tej werwy co kiedyś, tej siły, tej motywacji. Nie ma przede wszystkim tej weny. Jeszcze walczy. Ostatni dinozaur. Ostatni sprawiedliwy. Ostatni Mohikanin.
wtorek, 29 kwietnia 2014
Kwiecień nudny był
Kwiecień był nudny. Nudny i złośliwy. Jak zrobiłem plany na sobotę, całkiem fajne plany, to całą sobotę lało. I się plany w tej wodzie roztopiły. Aż się boję robić plany na weekend majowy. Ja przeżyję, mogę siedzieć w domu, mam co robić. Ale deszcze zepsuje plany i Wam, a tego byśmy, prawda, nie chcieli.
Co u mnie? Ciągle nic. Za dwa tysiące lat ktoś określi te lata w historii ludzkości jako “Wielka Nuda”. Coś jak “Wielkie Wymieranie Gatunków” pod koniec plejstocenu, tylko bez wymierania gatunków. Znaczy gatunki wymierają, dość szybko nawet, ale nie ma to nic wspólnego ze mną.
Odbyłem sentymentalną podróż w rodzinne strony w celu spędzenia tzw świąt z rodziną. Podróż powrotna była intrygująca. Kierowcy jechali z nieoczekiwanie regulaminową prędkością. Myślałem, że może radiowóz jedzie na czele kolumny, ale nie. Po prostu wszyscy na raz stwierdzili, że pojadą nieprzyzwoicie wolno. Czyli 50 tam gdzie wolni jechać 50, 90 tam gdzie wolno jechać 90. Zamiast standardowo: 90/50 i 130/90. Czułem się jak w pielgrzymce. Nie żebym kiedyś był na pielgrzymce, po prostu snuliśmy się smętnie znudzeni drogą. Coś strasznego.
Z kolegami przy piwie zeszło nam raz na rozmowy o miłości. Tak, rozmawiamy nie tylko o rzeczach praktycznych (jak zimna fuzja czy teleportacja), ale i o takich pierdołach jak miłość. O cóż się rozchodziło? Ano rozchodziło się o to co to właściwie jest miłość. I czy sama miłość wystarczy do szczęścia. Wiadomo, że gdzie Polaków dwóch tam trzy zdania na jeden temat. Nas było czterech więc zdań osiemnaście.
Sama miłość do szczęścia oczywiście nie wystarczy. Nawet nie trzeba tego uzasadniać. To oczywiste. Choć nikt tak naprawdę nie wie co to takiego miłość. Zapytaj 1000 ludzi - dostaniesz 1000 różnych odpowiedzi. Och, oczywiście powtórzą się banały o czułości, troskliwości, chemii, wspieraniu się, zaufaniu, ale oprócz tego każdy dołoży coś od siebie. Uśmiech o poranku, muśnięcie dłoni niby przypadkowe, kartka na lodówce z wyznaniem miłości i uśmieszkiem, prezent-niespodzianka bez okazji i 996 innych.
Co to jest miłość dla Was? Czy sama miłość wystarczy do szczęścia i dlaczego nie? Co cenniejsze: miłość jednej osoby czy przyjaźń kilku? Czy warto poświęcić przyjaźń dla miłości? Czy warto odwrotnie? Czy miłość można znaleźć, czy sama się po prostu trafia tym co mają szczęście (lub pecha, powiedzą niektórzy)? Jeśli można znaleźć to jak się jej szuka? Czy można pokochać przyjaciela lub zaprzyjaźnić się z kimś, kogo się kocha? Czy mężczyzna może przyjaźnić się z kobietą platonicznie całkowicie, czy któreś z nich cierpi z powodu nieszczęśliwego zakochania?
Zaprawdę powiadam Wam - 3. rano po kilku piwach to najlepsza pora na szukanie odpowiedzi na takie pytania ;) Odpowiedzi te i tak są oczywiście bez sensu. Przecież i tak każdy musi sobie odpowiedzieć sam.
Co u mnie? Ciągle nic. Za dwa tysiące lat ktoś określi te lata w historii ludzkości jako “Wielka Nuda”. Coś jak “Wielkie Wymieranie Gatunków” pod koniec plejstocenu, tylko bez wymierania gatunków. Znaczy gatunki wymierają, dość szybko nawet, ale nie ma to nic wspólnego ze mną.
Odbyłem sentymentalną podróż w rodzinne strony w celu spędzenia tzw świąt z rodziną. Podróż powrotna była intrygująca. Kierowcy jechali z nieoczekiwanie regulaminową prędkością. Myślałem, że może radiowóz jedzie na czele kolumny, ale nie. Po prostu wszyscy na raz stwierdzili, że pojadą nieprzyzwoicie wolno. Czyli 50 tam gdzie wolni jechać 50, 90 tam gdzie wolno jechać 90. Zamiast standardowo: 90/50 i 130/90. Czułem się jak w pielgrzymce. Nie żebym kiedyś był na pielgrzymce, po prostu snuliśmy się smętnie znudzeni drogą. Coś strasznego.
Z kolegami przy piwie zeszło nam raz na rozmowy o miłości. Tak, rozmawiamy nie tylko o rzeczach praktycznych (jak zimna fuzja czy teleportacja), ale i o takich pierdołach jak miłość. O cóż się rozchodziło? Ano rozchodziło się o to co to właściwie jest miłość. I czy sama miłość wystarczy do szczęścia. Wiadomo, że gdzie Polaków dwóch tam trzy zdania na jeden temat. Nas było czterech więc zdań osiemnaście.
Sama miłość do szczęścia oczywiście nie wystarczy. Nawet nie trzeba tego uzasadniać. To oczywiste. Choć nikt tak naprawdę nie wie co to takiego miłość. Zapytaj 1000 ludzi - dostaniesz 1000 różnych odpowiedzi. Och, oczywiście powtórzą się banały o czułości, troskliwości, chemii, wspieraniu się, zaufaniu, ale oprócz tego każdy dołoży coś od siebie. Uśmiech o poranku, muśnięcie dłoni niby przypadkowe, kartka na lodówce z wyznaniem miłości i uśmieszkiem, prezent-niespodzianka bez okazji i 996 innych.
Co to jest miłość dla Was? Czy sama miłość wystarczy do szczęścia i dlaczego nie? Co cenniejsze: miłość jednej osoby czy przyjaźń kilku? Czy warto poświęcić przyjaźń dla miłości? Czy warto odwrotnie? Czy miłość można znaleźć, czy sama się po prostu trafia tym co mają szczęście (lub pecha, powiedzą niektórzy)? Jeśli można znaleźć to jak się jej szuka? Czy można pokochać przyjaciela lub zaprzyjaźnić się z kimś, kogo się kocha? Czy mężczyzna może przyjaźnić się z kobietą platonicznie całkowicie, czy któreś z nich cierpi z powodu nieszczęśliwego zakochania?
Zaprawdę powiadam Wam - 3. rano po kilku piwach to najlepsza pora na szukanie odpowiedzi na takie pytania ;) Odpowiedzi te i tak są oczywiście bez sensu. Przecież i tak każdy musi sobie odpowiedzieć sam.
niedziela, 30 marca 2014
Jak przeżyć z kobietą - kurs dla opornych, cz. 14
Drodzy koledzy, współtowarzysze niedoli. Kampania nienawiści przeciwko nam przybiera na sile. Ostatnie w prasie kobiecej pojawiają się artykuły oskarżające nas o przesadę w temacie ochrony zdrowia. Że niby katar nie może być śmiertelny. Głosy oburzenia są jak najbardziej na miejscu. Katar albowiem, jak i wiele innych pozornie niegroźnych dolegliwości, może być śmiertelny. Ale o tym później. Wróćmy do sprawy bezpardonowych ataków. Pod wpływem wspomnianych już pisemek, gdyż na bogów doprawdy trudno je nazwać czasopismami lub nawet po prostu prasą, pod wpływem tychże pisemek kobiety coraz częściej odważają się zarzucić nam rzekomą przesadę osobiście. Prosto w twarz. Bez zawahania. Bez zawstydzenia. Bez pokornego opuszczenia oczu. A czasem nawet z zarzutem! Że katar nie choroba i można myć okna i odkurzać pociągając nosem.
Koledzy. Dzisiejsze seminarium ma na celu przypomnienie tego, o czym my i wszyscy nasi przodkowie w linii męskiej wiemy i zawsze wiedzieliśmy. Przypomnimy dlaczego nie pozwalamy sobie na lekceważenie kataru, lekkiej gorączki czy palca zadrapanego do krwi.
Mężczyzna od zawsze, od czasów gdy nasi przodkowie wyszli z jaskiń, wcześniej nawet, mężczyzna zawsze był tym, który zaopatruje klan, plemię, rodzinę w żywność. To mężczyzna wstawał o świcie. To mężczyzna zarzucał na grzbiet futro z upolowanego z narażeniem życia mamuta. To mężczyzna nie zważając na śnieg, deszcz, mróz czy upał dzień w dzień, tydzień w tydzień, rok w rok wychodził z ciepłej, własnoręcznie wykutej w skale jaskini. Po co? Oglądać wschód słońca? Podziwiać uroki nizinnego krajobrazu o poranku? Nie. Zaprawdę powiadam wam - nie. Po cóż więc wstawał mężczyzna o porze tak okrutnej, gdy kobieta jego zaledwie przekręcała się na drugi bok okrywając się futrem z mamuta? Tak, tego mamuta upolowanego wcześniej przez mężczyznę. Mężczyzna otóż wstawał albowiem świadom swego obowiązku udawał się na polowanie. Na mamuta między innymi. Aby dziatki jego i przekręcająca się właśnie na drugi bok żona miały co jeść. Między innymi na mamuta, bowiem jako wykształcony wszechstronnie w szlachetnej sztuce zabijania myśliwy, jako wojownik, jako nieposkromiony - nie bójmy się tego słowa - predator, tak, predator to dobre słowo, drapieżnik królujący we wspomnianym już nizinnym krajobrazie, myśliwy ten mógł polować na cokolwiek co lata, pływa, biega lub skacze, na cokolwiek co ma pazury, zęby, szpony lub kopyta.
Co to ma wspólnego z katarem, lekką gorączką lub palcem zadrapanym do krwi, zapytacie. W co oprócz pazurów, zębów, szponów i kopyt wyposażone są ofiary naszego predatora? W zmysły, moi drodzy. I są to zmysły o niebo lepszej jakości niż zmysły naszego predatora. Taki wąż na przykład, umie rozpoznać ofiarę na podstawie temperatury jej ciała. Mężczyzna idący w grupie innych mężczyzn jest ofiarą tylko potencjalnie. Jedną plamką światła wśród innych plamek. Ale mężczyzna z gorączką moi drodzy i szanowni koledzy, mężczyzna z gorączką nie jest ofiarą tylko potencjalnie. Jest jak lampa świecąca w mroku i krzycząca "Weź mnie, ja najlepiej smakuję, ja tylko ja, inni są kościści i niejadalni." A węże, moi drodzy, nie zawsze były postury tak nikczemnej jak dzisiaj. Widać więc jak na dłoni, że gorączka, nawet niewielka, może być potencjalnie śmiertelna.
Katar zatem. Dlaczegóż to katar miałby zabijać? A co robi mężczyzna z katarem? Tak, kicha i pociąga nosem. Dwie rzeczy, które na polowaniu nie dość, że odstraszają zwierzynę łowną (co może doprowadzić do śmierci z głodu), ale jeszcze zwabiają zwierzynę, dla której ów kichający mężczyzna sam staje się zwierzyną łowną. Podstawą w polowaniu na mamuta jest cisza. Zwierzę trzeba podejść, osaczyć i dopiero potem rzucić się na nie z oszałamiającą przewagą liczebną. Wie to każdy predator. Ale jaki predator jest z kichającego predatora? No żaden. Zostawia się go zatem w domu, skazując na docinki niewiast i innych predatorów. Taki narażony na docinki łowca nierzadko udawał się na polowanie samotnie. Równie nierzadko kończyło się to jego śmiercią. Trudno się bowiem osacza mamuta samemu będąc zwierzyną łowną dla tygrysa szablozębnego lub tyranozaura. Dlatego ten zakatarzony nieszczęśnik najczęściej nie wracał z łupem do jaskini, a raczej z nim jako łupem wracano. Czy katar może być śmiertelny? Jak widać na powyższym obrazku - jeszcze bardziej niż gorączka.
Drobne, wydawać by się mogło niegroźne skaleczenia palca. Kropla krwi, wielkie mi co. Nie powiedział nigdy żaden mężczyzna. Mężczyzna, łowca, myśliwy, predator wie bowiem, że zapach krwi przyciąga bestie, o jakich kobietom się nie śniło. Zwabia je z odległości niepojętych, prowadząc jak po sznurku do tej malutkiej kropli krwi, tak niegroźnie wyglądającej w oczach spędzających wygodnie czas w domu kobiet. Jeśli gorączka zabić może, jeśli katar zabija pewniej, to zraniony do krwi palec zabija niechybnie. Do wyboru pozostaje tylko rodzaj śmierci: pożarcie przez tygrysa, rozerwanie na strzępy przez tyranozaura czy też coś mniej może drastycznego ale równie śmiertelnego. Dla człowieka krew nie ma zapachu. Dla drapieżników jest jak butla Chanel 5 wylana na tego nieszczęsnego łowcę. Ściągają z całej okolicy, żeby zobaczyć któż tak pięknie przyrządził się na kolację. Zraniony palec zabija, bez cienia wątpliwości, boleśnie i miejmy nadzieję - szybko.
"Ale mamutów już dawno nie ma, zamiast na polowanie chodzi się do sklepu, może czas przestać przesadzać?" - zapytać może w swej naiwności jakaś kobieta. Imperatyw ewolucyjny - to odpowiedź. I nie dyskutować. Z naturą nie da się walczyć, 50 tysięcy lat ewolucji zrobiło swoje. Nie da się tego zniwelować kilkoma wiekami cywilizacji. Dlatego z powodu kataru i gorączki umieraliśmy, umieramy i umierać będziemy. One oczywiście tego nie zrozumieją, ale przyjmijmy ich niezrozumienie i dumnie oraz w ciszy znośmy ich niesłuszne i kompletnie pozbawione podstaw utyskiwania. Mężczyźni bowiem, łowcy, myśliwi, predatorzy cierpią w milczeniu. Co też ma uzasadnienie ewolucyjne. Cierpiący bowiem głośno narażał się na drastyczne skrócenie cierpienia przez przechodzącego obok tygrysa czy innego tyranozaura. I tylko w swej własnej jaskini, w bezpiecznym otoczeniu, które ciężką pracą stworzyliśmy, możemy oczekiwać troski i opieki na jaką łowca i predator zasługuje. Czy ją otrzymujemy? Nie. Czy się skarżymy? Nie. (chyba, że kolegom przy omawianiu projektu reaktora zimnej fuzji, ale rzeczy powiedziane przy projekcie pozostają tajemnicą projektu). Bądźcie dumni.
Koledzy. Dzisiejsze seminarium ma na celu przypomnienie tego, o czym my i wszyscy nasi przodkowie w linii męskiej wiemy i zawsze wiedzieliśmy. Przypomnimy dlaczego nie pozwalamy sobie na lekceważenie kataru, lekkiej gorączki czy palca zadrapanego do krwi.
Mężczyzna od zawsze, od czasów gdy nasi przodkowie wyszli z jaskiń, wcześniej nawet, mężczyzna zawsze był tym, który zaopatruje klan, plemię, rodzinę w żywność. To mężczyzna wstawał o świcie. To mężczyzna zarzucał na grzbiet futro z upolowanego z narażeniem życia mamuta. To mężczyzna nie zważając na śnieg, deszcz, mróz czy upał dzień w dzień, tydzień w tydzień, rok w rok wychodził z ciepłej, własnoręcznie wykutej w skale jaskini. Po co? Oglądać wschód słońca? Podziwiać uroki nizinnego krajobrazu o poranku? Nie. Zaprawdę powiadam wam - nie. Po cóż więc wstawał mężczyzna o porze tak okrutnej, gdy kobieta jego zaledwie przekręcała się na drugi bok okrywając się futrem z mamuta? Tak, tego mamuta upolowanego wcześniej przez mężczyznę. Mężczyzna otóż wstawał albowiem świadom swego obowiązku udawał się na polowanie. Na mamuta między innymi. Aby dziatki jego i przekręcająca się właśnie na drugi bok żona miały co jeść. Między innymi na mamuta, bowiem jako wykształcony wszechstronnie w szlachetnej sztuce zabijania myśliwy, jako wojownik, jako nieposkromiony - nie bójmy się tego słowa - predator, tak, predator to dobre słowo, drapieżnik królujący we wspomnianym już nizinnym krajobrazie, myśliwy ten mógł polować na cokolwiek co lata, pływa, biega lub skacze, na cokolwiek co ma pazury, zęby, szpony lub kopyta.
Co to ma wspólnego z katarem, lekką gorączką lub palcem zadrapanym do krwi, zapytacie. W co oprócz pazurów, zębów, szponów i kopyt wyposażone są ofiary naszego predatora? W zmysły, moi drodzy. I są to zmysły o niebo lepszej jakości niż zmysły naszego predatora. Taki wąż na przykład, umie rozpoznać ofiarę na podstawie temperatury jej ciała. Mężczyzna idący w grupie innych mężczyzn jest ofiarą tylko potencjalnie. Jedną plamką światła wśród innych plamek. Ale mężczyzna z gorączką moi drodzy i szanowni koledzy, mężczyzna z gorączką nie jest ofiarą tylko potencjalnie. Jest jak lampa świecąca w mroku i krzycząca "Weź mnie, ja najlepiej smakuję, ja tylko ja, inni są kościści i niejadalni." A węże, moi drodzy, nie zawsze były postury tak nikczemnej jak dzisiaj. Widać więc jak na dłoni, że gorączka, nawet niewielka, może być potencjalnie śmiertelna.
Katar zatem. Dlaczegóż to katar miałby zabijać? A co robi mężczyzna z katarem? Tak, kicha i pociąga nosem. Dwie rzeczy, które na polowaniu nie dość, że odstraszają zwierzynę łowną (co może doprowadzić do śmierci z głodu), ale jeszcze zwabiają zwierzynę, dla której ów kichający mężczyzna sam staje się zwierzyną łowną. Podstawą w polowaniu na mamuta jest cisza. Zwierzę trzeba podejść, osaczyć i dopiero potem rzucić się na nie z oszałamiającą przewagą liczebną. Wie to każdy predator. Ale jaki predator jest z kichającego predatora? No żaden. Zostawia się go zatem w domu, skazując na docinki niewiast i innych predatorów. Taki narażony na docinki łowca nierzadko udawał się na polowanie samotnie. Równie nierzadko kończyło się to jego śmiercią. Trudno się bowiem osacza mamuta samemu będąc zwierzyną łowną dla tygrysa szablozębnego lub tyranozaura. Dlatego ten zakatarzony nieszczęśnik najczęściej nie wracał z łupem do jaskini, a raczej z nim jako łupem wracano. Czy katar może być śmiertelny? Jak widać na powyższym obrazku - jeszcze bardziej niż gorączka.
Drobne, wydawać by się mogło niegroźne skaleczenia palca. Kropla krwi, wielkie mi co. Nie powiedział nigdy żaden mężczyzna. Mężczyzna, łowca, myśliwy, predator wie bowiem, że zapach krwi przyciąga bestie, o jakich kobietom się nie śniło. Zwabia je z odległości niepojętych, prowadząc jak po sznurku do tej malutkiej kropli krwi, tak niegroźnie wyglądającej w oczach spędzających wygodnie czas w domu kobiet. Jeśli gorączka zabić może, jeśli katar zabija pewniej, to zraniony do krwi palec zabija niechybnie. Do wyboru pozostaje tylko rodzaj śmierci: pożarcie przez tygrysa, rozerwanie na strzępy przez tyranozaura czy też coś mniej może drastycznego ale równie śmiertelnego. Dla człowieka krew nie ma zapachu. Dla drapieżników jest jak butla Chanel 5 wylana na tego nieszczęsnego łowcę. Ściągają z całej okolicy, żeby zobaczyć któż tak pięknie przyrządził się na kolację. Zraniony palec zabija, bez cienia wątpliwości, boleśnie i miejmy nadzieję - szybko.
"Ale mamutów już dawno nie ma, zamiast na polowanie chodzi się do sklepu, może czas przestać przesadzać?" - zapytać może w swej naiwności jakaś kobieta. Imperatyw ewolucyjny - to odpowiedź. I nie dyskutować. Z naturą nie da się walczyć, 50 tysięcy lat ewolucji zrobiło swoje. Nie da się tego zniwelować kilkoma wiekami cywilizacji. Dlatego z powodu kataru i gorączki umieraliśmy, umieramy i umierać będziemy. One oczywiście tego nie zrozumieją, ale przyjmijmy ich niezrozumienie i dumnie oraz w ciszy znośmy ich niesłuszne i kompletnie pozbawione podstaw utyskiwania. Mężczyźni bowiem, łowcy, myśliwi, predatorzy cierpią w milczeniu. Co też ma uzasadnienie ewolucyjne. Cierpiący bowiem głośno narażał się na drastyczne skrócenie cierpienia przez przechodzącego obok tygrysa czy innego tyranozaura. I tylko w swej własnej jaskini, w bezpiecznym otoczeniu, które ciężką pracą stworzyliśmy, możemy oczekiwać troski i opieki na jaką łowca i predator zasługuje. Czy ją otrzymujemy? Nie. Czy się skarżymy? Nie. (chyba, że kolegom przy omawianiu projektu reaktora zimnej fuzji, ale rzeczy powiedziane przy projekcie pozostają tajemnicą projektu). Bądźcie dumni.
sobota, 8 marca 2014
Najlepszego
Jako, że nie mogę każdej osobiście dostarczyć kwiatu w ten piękny, marcowy poranek (umówmy się, że ciągle jest poranek, ok?) pozwalam sobie wykorzystać do tego celu nowoczesne technologie.
Wszystkiego najlepszego drogie moje szanowne Koleżanki. Oczywiście wiem, że zasługujecie na kwiaty i słodycze (przy czym otrzymane słodycze wypada wspaniałomyślnie pozwolić nam zjeść) codziennie, ale bądźmy szczerzy, gdyby to rzeczywiście dawać Wam codziennie to by spowszedniało i nie było fajne. Niech więc będzie te kilka razy w roku.
Panom przypominam: Nowy Rok, urodziny, wszystkie imieniny, rocznica pierwszej randki, rocznica pierwszego pocałunku (szczęściarze pocałowali swoją kobietę na pierwszej randce, więc jeden kwiat w roku im odpada), rocznica pierwszego hmmm powiedzmy 'razu' (jak wyżej), rocznica zaręczyn, rocznica ślubu kościelnego, rocznica ślubu cywilnego, 1 maja, 8 maja, 11 listopada, Dzień Dziecka. Jak również wypada wybrankę serca zaskoczyć więc z raz w miesiącu wypada kupić kwiaty niespodziewanie. Zalecam zrobienie niespodziewanych przypomnień na początku roku. Coby nie zapomnieć.
PS. Przy składaniu powyższych życzeń nie ucierpiał żaden kwiat.
poniedziałek, 3 marca 2014
Kot vs Rembrandt
Pojawiło się w ostatnim numerze “Charakterów” pytanie podchwytliwe. "Gdybyś miał uratować z pożaru kota albo obraz Rembrandta, to co byś wybrał?". Moi facebookowi znajomi udzielali odpowiedzi przeróżnych, w większości nie na temat, fantazjując na temat okoliczności wypadku oraz praw własności do obrazu i kota. Możecie odpowiedzieć w komentarzach. Żeby jednak było Wam łatwiej od razu podpowiem jak wygląda odpowiedź poprawna, jedyna słuszna i nie podlegająca negocjacjom, a każdego kto wybierze kota uznam za chwilowo niepoczytalnego.
Uwaga! Wszystko poniższe oczywiście z perspektywy mnie siedzącego na wygodnym fotelu przed komputerem, popijającego kawę, z prawdopodobieństwem, że będę musiał ratować kota albo obraz zbliżonym do zera. W przypadku prawdziwego pożaru zapewne będę się trzymał z daleka i pozwolę działać fachowcom. Którym w dodatku za to płacą. Bohaterowie umierają młodo, a ja zamierzam skorzystać z tego co odkładam na emeryturę.
Przypominam, że chodziło o przypadkowego kota i przypadkowy obraz Rembrandta. Żeby wyeliminować ewentualne wpływy tzw przywiązania czy też tzw uczuć: to nie Wasz kot i nie Wasz obraz. To jakiś kot i Rembrandt. Nie dostaniecie medalu za uratowanie obrazu i nikt nie wrzuci na YouTube filmu jak ratujecie kota. Laski nie będą do Was wzdychać, faceci nie będą piszczeć na Wasz widok. W ogóle nikt nie będzie widział, że cokolwiek ratujecie. Nic. Tylko kot, obraz i pożar. Nie, kot nie ucieknie sam. Nie, nie macie czasu żeby tam wejść dwa razy i nie, nie dacie rady za jednym zamachem zabrać obu. To proste pytanie typu 'wybierasz a czy b?'. Jak test jednokrotnego wyboru z dwoma pytaniami. Nie umiem już tego lepiej wytłumaczyć.
Odpowiadam ja, Jacek, szczerze w miarę i proszę mi się nie dąsać jak ktoś ma inne zdanie:
Kota? KOTA? KOTA??? Małe, czworonożne, nieprzydatne do niczego stworzenie, jakich miliardy na świecie vs obraz Rembrandta, unikalny w skali światowej, jedyny, niepowtarzalny egzemplarz, kulturowe dziedzictwo ludzkości? Naprawdę kota?
Bez chwili zawahania - obraz. Na boga, czy w co tam wierzycie, to Rembrandt a to kot. Powtórzę: Rembrandt, kot, kot, Rembrandt. Och, wiem, jestem nieczułym sukin - nomen omen - kotem. W dodatku materialistą, bo obraz pewnie drogi. Ale cena nie ma nic do rzeczy, przecież to nie mój obraz. W przypadku obrazu Rothko albo Pollocka bez mrugnięcia okiem brałbym kota. Bo to co malował Pollock ('malował' to wielki eufemizm w jego przypadku) albo późny Rothko (a u niego wręcz przeciwnie, malował dosłownie, pędzlem do malowania ścian) potrafiłby namalować przeciętny gimnazjalista i doprawdy trudno mi to uznać za sztukę. Tworzenie sztuki (możecie się zgadzać albo nie, ale takie mam zdanie) wymaga posiadania talentu. Przypadkowe mazaje - to nie sztuka. Czarne prostokąty, o których sam autor nie wiedział, co powiedzieć - to nie sztuka. Rembrandt - to sztuka. Kot vs Rembrandt - bez wahania Rembrandt. Kot vs Rothko/Pollock - bez wahania kot.
A obraz vs człowiek? "Jak w ogóle możesz zadawać takie pytanie?" Och, przestańcie. Naprawdę nie ma nikogo, kogo z czystym sumieniem zostawicie w płomieniach ratując obraz? Nikogo? Nikogusieńko? Tuska? Trynkiewicza? Putina? Sąsiada z góry, który po paru tygodniach kucia ściany, zbudowaniu jej od nowa, znowu ją rozwala, ale teraz dla odmiany młotem? Mnie? Naprawdę nikogo? Ok, nie mówcie głośno, nie wypada. I wyobraźcie sobie jak płonie. Lepiej, nie? :)
Więc tak, w sytuacji człowiek vs obraz wybrałbym człowieka. Bez wahania. Chyba, że byłaby to jedna z osób, którym pozwoliłbym spłonąć. Jestem złym człowiekiem.
Uwaga! Wszystko poniższe oczywiście z perspektywy mnie siedzącego na wygodnym fotelu przed komputerem, popijającego kawę, z prawdopodobieństwem, że będę musiał ratować kota albo obraz zbliżonym do zera. W przypadku prawdziwego pożaru zapewne będę się trzymał z daleka i pozwolę działać fachowcom. Którym w dodatku za to płacą. Bohaterowie umierają młodo, a ja zamierzam skorzystać z tego co odkładam na emeryturę.
Przypominam, że chodziło o przypadkowego kota i przypadkowy obraz Rembrandta. Żeby wyeliminować ewentualne wpływy tzw przywiązania czy też tzw uczuć: to nie Wasz kot i nie Wasz obraz. To jakiś kot i Rembrandt. Nie dostaniecie medalu za uratowanie obrazu i nikt nie wrzuci na YouTube filmu jak ratujecie kota. Laski nie będą do Was wzdychać, faceci nie będą piszczeć na Wasz widok. W ogóle nikt nie będzie widział, że cokolwiek ratujecie. Nic. Tylko kot, obraz i pożar. Nie, kot nie ucieknie sam. Nie, nie macie czasu żeby tam wejść dwa razy i nie, nie dacie rady za jednym zamachem zabrać obu. To proste pytanie typu 'wybierasz a czy b?'. Jak test jednokrotnego wyboru z dwoma pytaniami. Nie umiem już tego lepiej wytłumaczyć.
Odpowiadam ja, Jacek, szczerze w miarę i proszę mi się nie dąsać jak ktoś ma inne zdanie:
Kota? KOTA? KOTA??? Małe, czworonożne, nieprzydatne do niczego stworzenie, jakich miliardy na świecie vs obraz Rembrandta, unikalny w skali światowej, jedyny, niepowtarzalny egzemplarz, kulturowe dziedzictwo ludzkości? Naprawdę kota?
Bez chwili zawahania - obraz. Na boga, czy w co tam wierzycie, to Rembrandt a to kot. Powtórzę: Rembrandt, kot, kot, Rembrandt. Och, wiem, jestem nieczułym sukin - nomen omen - kotem. W dodatku materialistą, bo obraz pewnie drogi. Ale cena nie ma nic do rzeczy, przecież to nie mój obraz. W przypadku obrazu Rothko albo Pollocka bez mrugnięcia okiem brałbym kota. Bo to co malował Pollock ('malował' to wielki eufemizm w jego przypadku) albo późny Rothko (a u niego wręcz przeciwnie, malował dosłownie, pędzlem do malowania ścian) potrafiłby namalować przeciętny gimnazjalista i doprawdy trudno mi to uznać za sztukę. Tworzenie sztuki (możecie się zgadzać albo nie, ale takie mam zdanie) wymaga posiadania talentu. Przypadkowe mazaje - to nie sztuka. Czarne prostokąty, o których sam autor nie wiedział, co powiedzieć - to nie sztuka. Rembrandt - to sztuka. Kot vs Rembrandt - bez wahania Rembrandt. Kot vs Rothko/Pollock - bez wahania kot.
A obraz vs człowiek? "Jak w ogóle możesz zadawać takie pytanie?" Och, przestańcie. Naprawdę nie ma nikogo, kogo z czystym sumieniem zostawicie w płomieniach ratując obraz? Nikogo? Nikogusieńko? Tuska? Trynkiewicza? Putina? Sąsiada z góry, który po paru tygodniach kucia ściany, zbudowaniu jej od nowa, znowu ją rozwala, ale teraz dla odmiany młotem? Mnie? Naprawdę nikogo? Ok, nie mówcie głośno, nie wypada. I wyobraźcie sobie jak płonie. Lepiej, nie? :)
Więc tak, w sytuacji człowiek vs obraz wybrałbym człowieka. Bez wahania. Chyba, że byłaby to jedna z osób, którym pozwoliłbym spłonąć. Jestem złym człowiekiem.
czwartek, 13 lutego 2014
Jak się Jacek na kartę dał naciąć.
Jakiś czas temu, skuszony natarczywą reklamą oraz nadzieją na uniknięcie skutków podwyżki cen biletów, udałem się do biura obsługi pasażerów z wnioskiem o przyznanie Karty Warszawiaka. Chciałem Młodego Warszawiaka, ale pani za pancerną szybą z jakiegoś powodu nie chciała uwierzyć, że nie skończyłem jeszcze 26 lat. Z żalem ustąpiłem, naklejkę otrzymałem.
Dumny ze świeżo otrzymanej (już po zaledwie godzinie stania w kolejce) naklejki holograficznej na mojej spersonalizowanej karcie miejskiej, udałem się do automatu biletowego kupić bilet z - jak mniemałem - przysługującą mi jako zasłużonemu emerytowi (w to też pani za pancerną szybą nie chciała uwierzyć) 50% zniżką. Po wypróbowaniu licznych kombinacji w automacie przyznaję, poddałem się. Nie bez walki, ale jednak poddałem się, bo za nic nie dało się kupić biletu 90-dniowego ze zniżką emerycką i zniżką na Kartę (niemłodego) Warszawiaka. Rzuciłem w myślach klątwę na leniwych programistów, którzy zapomnieli oprogramować taką opcję. Małą klątwę, gdyż samemu programując wiem, że czasem się zapomina o nieistotnych drobiazgach. Ze spuszczoną głową, powoli, udałem się do pobliskiego kiosku, w którym ze skruchą wyznałem miłej pani za kasą, że automat mnie pokonał i poprosiłem o bilet 90-dniowy, 50%, z Kartą (niemłodego) Warszawiaka.
- Nie można - rzuciła miła pani zza kasy.
- Ale jakże to tak, że nie można? - rzuciłem ja z drugiej strony kasy. Choć z jej punktu widzenia też zza kasy.
- No nie można. Jak na kartę to tylko cały - kontynuowała wbijanie mi noża w serce. Co jak wiadomo jest najkrótszą do tegoż serca drogą. Przez żołądek to strasznie naokoło.
- Ale jakże to tak, nie można? - mój system nerwowy miał problem z przyswojeniem faktu, którego przeciwieństwo wbijano mi do głowy przez kilka ostatnich miesięcy. "Posiadacze Kart Warszawiaka po podwyżce będą płacić za bilety tyle samo co przed podwyżką" - głosiły reklamy w metrze, którym zamierzałem jeździć biletem kupionym za cenę jak przed podwyżką. Dlatego nie przedłużałem go w grudniu, przed podwyżką, tylko chciałem w lutym, po podwyżce. Żeby się ładnie komponował z piękną holograficzną naklejką.
- Ale jakże to tak? - i tylko przecudna uroda pani zza kasy (oraz 15 lat ciężkiego wojskowego szkolenia, ale się nie chwalę) powstrzymywała mnie przed zwinięciem się w pozycję embrionalną i łkaniem żałosnym.
- Nie ma. Bierzesz pan cały albo nie, bo ludzie stojom w kolejce - elokwencja przecudnej urody pani za ladą nie nadążała za urodą przecudnej urody pani za ladą.
- Ulgowy - załkałem, zapłaciłem i poszedłem.
Uboższy o 15 złotych, które mogłem zaoszczędzić kupując bilet w grudniu. Albo o godzinę czasu, której mogłem nie marnować stojąc w kolejce po nie potrzebną mi do niczego Kartę (niemłodego) Warszawiaka. Ale moja wina. Zamiast czytać reklamy mogłem przeczytać regulamin karty. Stary człowiek a jednak ciągle głupi. Czterdziestka na karku a ciągle wierzę politykom. Pierwsza z Was, która mnie spotka, może mnie kopnąć w dupę.
PS. Ja dam radę, przeżyję te 15 złotych. Ale razem ze mną załatwiono w ten sposób wszystkich emerytów. A dla niektórych z nich 15 złotych to naprawdę niemały wydatek.
Dumny ze świeżo otrzymanej (już po zaledwie godzinie stania w kolejce) naklejki holograficznej na mojej spersonalizowanej karcie miejskiej, udałem się do automatu biletowego kupić bilet z - jak mniemałem - przysługującą mi jako zasłużonemu emerytowi (w to też pani za pancerną szybą nie chciała uwierzyć) 50% zniżką. Po wypróbowaniu licznych kombinacji w automacie przyznaję, poddałem się. Nie bez walki, ale jednak poddałem się, bo za nic nie dało się kupić biletu 90-dniowego ze zniżką emerycką i zniżką na Kartę (niemłodego) Warszawiaka. Rzuciłem w myślach klątwę na leniwych programistów, którzy zapomnieli oprogramować taką opcję. Małą klątwę, gdyż samemu programując wiem, że czasem się zapomina o nieistotnych drobiazgach. Ze spuszczoną głową, powoli, udałem się do pobliskiego kiosku, w którym ze skruchą wyznałem miłej pani za kasą, że automat mnie pokonał i poprosiłem o bilet 90-dniowy, 50%, z Kartą (niemłodego) Warszawiaka.
- Nie można - rzuciła miła pani zza kasy.
- Ale jakże to tak, że nie można? - rzuciłem ja z drugiej strony kasy. Choć z jej punktu widzenia też zza kasy.
- No nie można. Jak na kartę to tylko cały - kontynuowała wbijanie mi noża w serce. Co jak wiadomo jest najkrótszą do tegoż serca drogą. Przez żołądek to strasznie naokoło.
- Ale jakże to tak, nie można? - mój system nerwowy miał problem z przyswojeniem faktu, którego przeciwieństwo wbijano mi do głowy przez kilka ostatnich miesięcy. "Posiadacze Kart Warszawiaka po podwyżce będą płacić za bilety tyle samo co przed podwyżką" - głosiły reklamy w metrze, którym zamierzałem jeździć biletem kupionym za cenę jak przed podwyżką. Dlatego nie przedłużałem go w grudniu, przed podwyżką, tylko chciałem w lutym, po podwyżce. Żeby się ładnie komponował z piękną holograficzną naklejką.
- Ale jakże to tak? - i tylko przecudna uroda pani zza kasy (oraz 15 lat ciężkiego wojskowego szkolenia, ale się nie chwalę) powstrzymywała mnie przed zwinięciem się w pozycję embrionalną i łkaniem żałosnym.
- Nie ma. Bierzesz pan cały albo nie, bo ludzie stojom w kolejce - elokwencja przecudnej urody pani za ladą nie nadążała za urodą przecudnej urody pani za ladą.
- Ulgowy - załkałem, zapłaciłem i poszedłem.
Uboższy o 15 złotych, które mogłem zaoszczędzić kupując bilet w grudniu. Albo o godzinę czasu, której mogłem nie marnować stojąc w kolejce po nie potrzebną mi do niczego Kartę (niemłodego) Warszawiaka. Ale moja wina. Zamiast czytać reklamy mogłem przeczytać regulamin karty. Stary człowiek a jednak ciągle głupi. Czterdziestka na karku a ciągle wierzę politykom. Pierwsza z Was, która mnie spotka, może mnie kopnąć w dupę.
PS. Ja dam radę, przeżyję te 15 złotych. Ale razem ze mną załatwiono w ten sposób wszystkich emerytów. A dla niektórych z nich 15 złotych to naprawdę niemały wydatek.
piątek, 7 lutego 2014
Z cyklu "Otwieram wino ze swoją dziewczyną"
Dzisiejszą część sponsoruje wino Xavier Gigondas. Nazwa nieimponująca. W porównaniu z poprzednią Ceravolo Cabernet Sauvignon Adelaide Plains wypada słabo, naprawdę słabo. Ale nie bądźmy drobiazgowi i nie oceniajmy książki po okładce, wina po nazwie i kobiety po wyglądzie. Wróć! Kobietę po wyglądzie można.
Z opisu oryginalnego: "Ekstraklasa grenache w wersji bardzo poważnej i skoncentrowanej. Rzadka praktyka w apelacji, oparcia na jednej odmianie spowodowana jest doskonałą jakością winogron w roczniku. Staranne i ograniczone ilościowo zbiory skupiają się na idealnej dojrzałości gron. Powolna maceracja daje dobry ekstrakt, a dojrzewanie w różnych beczkach i w stali złożoność zapachów. W bukiecie brzmi zapowiedź mocy i intensywności wina. Ewolucja aromatów ukazuje stopniowo czarne oliwki, suszone owoce, skały, minerały, korzenie. Na podniebieniu waga ciężka zdecydowanie, przy tym fantastycznie kulturalny, miękki garbnik, słodko korzenna równowaga w smaku. Do grillowanego karczku, aromatycznej pieczeni albo alternatywnie do spróbowania z sufletem czekoladowym."
No to jadziem, panie świagier. O ile przeciętny obywatel Polski Ludowej… wróć!... ukochanej naszej Rzeczpospolitej Polskiej, niech nam żyje do końca świata i o jeden dzień dłużej… przeciętny obywatel tegoż przepięknego kraju nad przecudnej urody rzeką Wisłą, do której spragnieni ojczyzny Polacy w dalekim kraju porównywali inną rzekę, Okę mianowicie, bo też była piękna chyba, straciłem wątek. Otóż zapach czarnych oliwek powinien nam być po 30 latach miodem i mlekiem płynącej demokracji znany doskonale. Zapach suszonych owoców? Czy wszystkie suszone owoce pachną tak samo? Nie mam pojęcia. Żeby nie stresować autora opisu nadmiernie przyjmijmy, że owszem, tak. No ale skały, minerały i korzenie? No proszę ja Was bardzo. Skały i minerały? Niespecjalnie bym chciał w moim, za niemałe pieniądze kupionym winie, czuć ziemię i kamienie. Może trzeba było przeczytać opis przed zakupem a nie czepiać się teraz? Tak, koniecznie tak. No i szczególnie mię interesuje dlaczegóż to wino ma się komponować z jakąś konkretną potrawą. Czy ktoś jest mi w stanie w sposób zrozumiały dla umysłu zakutego jak mój wytłumaczyć dlaczego wino to szczególnie się poleca do grillowanego karczku, aromatycznej pieczeni lub sufletu czekoladowego? Czy to znaczy, że już do schabowego powinienem szukać czegoś innego? Czy popełnię straszliwe fopa jeśli jednak wypiję do schabowego? Czy mię Dionizos za to ścigał będzie po piekle? Czy tylko goście bardziej ode mnie z ceremonią zaznajomieni spojrzą na mnie z niesmakiem i więcej w towarzystwie mym zacnym schabowego spożyć nie zechcą?
A wino jak? Zapach nie zachwyca. Może mam zmysł zapachu stępiony spożywaniem schabowych w ilościach nadmiernych, nie wiem, ale nie zachwyca. Kolor jednakowoż imponujący. Krwisty mocno, ale krwią żylną, ciemną. Nieprzezroczysty, ale jednak widać, że klarowny. Wino gęste, ładnie spływa po ściankach kieliszka. Pierwszy łyk smakuje przeciętnie. Rozczarowująco przeciętnie. Ale każdy kolejny czuć już bardziej. Może język nienawykły do zjawisk niezwykłych musi mieć chwilę na przejście w tryb BusinessClass? Może moje plebejskie kubki smakowe potrzebują czasu żeby się pozbyć smaku schabowego? Nie wiem, ale kolejne łyki smakują coraz lepiej i lepiej. Ale powstrzymajcie swe żądze. Wino powinno starczyć na co najmniej godzinę, nie ma się co spieszyć. Całe wino mam na myśli, nie jeden kieliszek. Dla jednego kieliszka szkoda otwierać wino.
Pierwszą lampkę degustowaliśmy, smakowaliśmy, testowaliśmy, piliśmy powoli, skazując się na tortury. Przy kolejnych nie ma się już co męczyć. Lejemy i pijemy, bo i tak całą opinię wyrobiliśmy sobie już wcześniej. Poza tym jak nikt nie patrzy to nie ma co udawać dystyngowanego gentlemana w jeansach i koszuli. Można siedzieć w podkoszulku i dresie, nikt złego słowa nie powie. Trzecia lampka strzela jak z bicza strzelił. Z czwartą zwalniamy, więcej już nie będzie. To dobry moment żeby włączyć się do internetowych dyskusji. Z internetem to jest tak, że gdzieś tam zawsze jest ktoś kto nie ma racji i konisznie szeba mu to powiedźsieć. Albofiem nigdy się tak dopsze świaata nie naprawia jak po butel-hyp-ce dobreho wina. Powiadam Wam, światłość myśli, jaka szłowieka wtedy dopada, hyp, wymaga aby tą światłością koniesznie podzielić się, hyp, ze światem. Jeśli zatem, powia-hyp-dam Wam, drodzy radiosłuchasze, jeśli dzwonię do Was w nocy to słuchajcie albowiem nie będę hyp powtarzał. Słuchajcie, albowiem straszszszne Wam mogę zdrasić tajemnice. Niebywałe nawet. Osssstatnio pamiętam dychtowałem komuś phojekt reaktora zimnej fuzji. Bo było zimno. To i fuzja hyp miała być zimna. To oczywiste. I on, a może ona, nie pamiętam, nie zanotowała hyp tej wiedzy. I zamiast zimnej fuzji so nam zostało? No so? Zimna pogoda. Dzięękujem, dobranos, miło było hyp poznaś...
*tytuł thx Sydney Polak
*zdjęcie i oryginalne opisy wina thx to Kondrat Wina Wybrane
Subskrybuj:
Posty (Atom)