czwartek, 31 sierpnia 2017

Z cyklu: Wuj Jacek z podróży - Bieszczady

        Ostatnimi czasy, tak się jakoś złożyło, iż Jacek, powszechnie znany ze swojego lenistwa oraz legendarnej niechęci do zbędnego wysiłku fizycznego, uprawia zbędny wysiłek powszechnie. Tym razem zachciało mu* się odwiedzić Bieszczady.

        Bieszczady - grupa dwóch pasm górskich w łańcuchu Karpat. Pasma Bieszczadów znajdują się między Przełęczą Łupkowską (640 m n.p.m.) a Przełęczą Wyszkowską (933 m n.p.m.). Najwyższy szczyt Bieszczadów to Pikuj (1405 m n.p.m., na Ukrainie) zaś na terytorium Polski – Tarnica (1346 m n.p.m.).**

        Powyższa definicja z Wikipedii brzmi niepokojąco. ‘Górskich’ w języku jackowym oznacza, że trzeba będzie iść pod górę. Jackowe doświadczenie w chodzeniu pod górę mówi, że jakakolwiek to by nie była góra, pod górę zawsze idzie się dłużej i dalej niż z góry. Zatem Jacek z definicji nie przepada za górami. Powierzchnie płaskie są Jackowi zdecydowanie bliższe.***
        Ale to nie jedyna wada Bieszczad. Otóż nie latają tam samoloty i trzeba się udać w całodniową sześciogodzinną podróż samochodem. Sześć godzin w samochodzie. Złorzecząc na wszystkich baranów jadących wolniej niż ja i wszystkich szaleńców jadących szybciej niż ja.
        Po wykupieniu ubezpieczenia od złej pogody i pokonaniu 3875 kilometrów, a także wysłuchaniu w czasie jazdy licznych piosenek dziecięcych dojechaliśmy na miejsce. Padało. A nawet leżał śnieg. Śnieg w maju? Dlaczego nikt mi nie powiedział, że tam w weekend majowy będzie śnieg? Rozchorowałbym się i nie musiał jechać. Bo już wiem, że można się rozchorować na życzenie. To się nazywa ‘psychosomatycznie’.

Nieprzebyte hałdy śniegu w maju. Zgroza. Nie dla wrażliwych.
       Nie zraził nas śnieg i nie zraził nas deszcz****, poszliśmy na zapoznawczy spacer. We wojsku to się nazywało rozpoznanie. Czyli znalezienie najbliższej knajpy na wypadek gdyby padało. Padało. Knajpa najbliższa - nie mylić najbliższej z bliską, trzeba było zasuwać z pół godziny pieszo, a to duuuużo więcej niż jackowa definicja bliskości - nazywa się Baza ludzi z mgły. Ponoć kultowa. Pewnie ze względu na wiszące wszędzie zdjęcia ludzi w tej mgle zagubionych.

Fotografie zagubionych we mgle.
Wspomniana mgła.
Schronisko, tudzież siedlisko, położone było nad rączym ruczajem. Albo pięknym, modrym Dunajem, wedle uznania. Rączy ruczaj wygląda tak:
Rączy ruczaj.
Poniżej jakiś potok w lesie, bez związku z tematem, chciałem się tylko pochwalić jakie mi ładne zdjęcie wyszło.
Jakiś potok w lesie.
        Co robią nierozsądni ludzie w Bieszczadach? Ano zamiast siedzieć z grzańcem na kaganku siedliska to idą w góry. Tako i my poszliśmy. Prawie. Gdyż szczęśliwym zbiegiem okoliczności małoletnią turystkę przypadkiem od rana bolało kolano. Złośliwi twierdzą, że nie przypadkiem. Że będąc znany z nienadużywania aktywności fizycznej w jakiś sposób przyczyniłem się do owego przypadku. Oświadczam zatem niniejszym, iż owe kalumnie są rzucane są na mnie absolutnie bezpodstawnie. Młotek w środku nocy był mi potrzebny, gdyż ze ściany wystawał gwóźdź i nie mogłem dopuścić do czyjegoś zranienia. Natomiast znaczny ubytek finansowy na moim koncie nie wynikał z przekupienia małoletniej w celu wiarygodnego symulowania bólu kolana. Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Koniec oświadczenia.

        Małoletniej należy przyznać, że była dzielna. Pomimo tego kolana (i licznych zachęt z mojej strony do pozostania w domu) wdrapała się do połowy drogi do Chatki Puchatka. Tam niestety ból wygrał. Heroicznie, rezygnując ze zdobycia szczytu i sławy, poświęciłem się i zaoferowałem swe urocze niewątpliwie towarzystwo w drodze samochodu. Ledwo weszliśmy do samochodu zaczęło lać. Ponownie wysłuchałem licznych piosenek dziecięcych. Odczekaliśmy aż przestanie padać i z gór z potokami wody spłyną turyści, po czym, słuchając licznych piosenek dziecięcych wróciliśmy do siedliska.

        Dzień drugi. Wetlina powitała nas, niespodzianka, deszczem. Poszliśmy tylko na krótki spacer do rączego ruczaju. W drodze trzeba było pokonać kilka drewnianych schodków. Niestety podstępne, mokre i śliskie schodki pokonały nas. Konkretnie tym razem pełnoletnią z moich niewiast. A mówiłem “nie saltem kochanie, nie saltem, tylko grzecznie po schodkach”, to nie słuchała. W efekcie stłuczona kostka i mokry tyłek.

        Dzień trzeci. Nie chcieliśmy już kusić losu, więc porzuciliśmy myśl o zdobywaniu szczytów. Gwoli ścisłości - ja takiej myśli nigdy nie miałem. Czy góry mnie słyszą? Nie trzeba na mnie rzucać klątw, nie wybieram się na szczyty. A jeszcze prognoza pogody mówiła o burzy i gradzie. Kto rozsądny idzie w góry przy takiej prognozie? Okazało się, że wszyscy poszli. Na górze nie padało. Za to nie zobaczyli mnóstwa małych, drewnianych kościółków, które zobaczyliśmy my. W deszczu, bo w dolinach padało. Szef siedliska powiedział, że jak dziesięć lat tam żyje to jeszcze takiego deszczowego weekendu majowego nie widział. W sumie frajda uczestniczyć w czymś tak wyjątkowym.

        W sumie nie połaziliśmy zbytnio. A byłem przygotowany ze wszystkim. Może oprócz kondycji, którą zamierzałem przygotować na miejscu.

Kto ma najczystsze buty, no kto? :-)
        Nadejszła niedziela, czas wracać do domu. Znowu 3875 kilometrów wśród licznych piosenek dziecięcych. A już w poniedziałek w pracy wreszcie można było odpocząć. Po raz kolejny upewniłem się, że wolę jednak tereny płaskie (wyłączając ***). Góry pozostawiam góralom.



* mu, buahahaha. Postawion pod ścianą niewiele miał do powiedzenia. Ale trzyma się wersji, że ‘mu’ się chciało, gdyż to mniej rani jego dumę i inne organy.
** Wikipedia.
*** Nie dotyczy kobiet, w przypadku których Jacek jest w stanie tolerować wzgórza i doliny. Czasem nawet niewielkie zarośla.
**** Znaczy dziewczyn nie zraził. Ja zostałem zrażony strasznie. Właściwie to się na Bieszczady obraziłem i chciałem wracać, ale pod palącym wpływem skumulowanych spojrzeń dwóch niewiast dumnie się wyprostowałem i hardo odpowiedziałem ‘no dobra, idę’.