poniedziałek, 29 lutego 2016

Tramwaj, czerwony, przez ulice mego miasta mknie

        Jedzie sobie człowiek rano do pracy. Właściwie dla ludzi to jest środek nocy, ale utarło się mówić, że rano. Więc jedzie sobie człowiek (w tej roli ja) tramwajem (w tej roli tramwaj, czerwony, co przez ulice mego miasta mknie) do pracy (w tej roli pewna budżetowa instytucja mająca w nazwie kilka wielosylabowych słów). Środek nocy, więc człowiek jeszcze dobrze nie obudzony. Próbuje czytać książkę (w tej roli “Buty szczęścia” Ewy Woydyłło), ale co otwiera oczy to jest na tej samej stronie. Próbuje słuchać muzyki (w tej roli któraś z płyt Cohena), ale też mu to słabo idzie. Bo słabo się słucha jak się przysypia.

         I nagle jak nie ryknie coś na cały tramwaj: “Czy Twoje dziecko odpowiednio szczotkuje zęby mleczne?” Podskoczyłem, jako i podskoczyła połowa tramwaju. Rozejrzeliśmy się ze zgrozą szukając dającego się zabić źródła tego nowego rodzaju marketingu bezpośredniego. A głos spod sufitu kontynuuje: “Sfinansowana z funduszy szwajcarskich nasza kampania pomoże Ci z tym problemem…”. Dobra, pomyślałem, Jacek, twardy jesteś, dasz radę.

         Dałem radę. Aż 4 minuty później: “Czy Twoje dziecko odpowiednio szczotkuje zęby mleczne?”. No żesz qwa, tym razem już prawie spałem. A miejsce, muszę się pochwalić, miałem wyborne do porannej drzemki w tramwaju (tyłem do kierunku jazdy co zapewnia nieprzelecenie przez przednią szybę w przypadku stłuczki, brak ławki przede mną pozwalający wyciągnąć nogi, agregat grzejący za plecami zapewniający miłe ciepełko). A potem tak jeszcze 3 razy. Miałem sporo czasu żeby wymyślić jaką karę powinien ponieść pomysłodawca tego wynalazku. I adekwatną, choć zapewniam - okrutną, karą byłaby całodniowa przejażdżka takim tramwajem z wtrącającym się we wszystko głosem z sufitu. I wcale nie byłoby mi go żal. 5 razy w ciągu niespełna półgodzinnej jazdy? Naprawdę?

I otóż w trakcie tej katorżniczej jazdy przeżywa człowiek etapy znane skądinąd.

Zaprzeczenie - “Nie, chyba się przesłyszałem. Ale inni też wyglądają jakby słyszeli. Zbiorowa halucynacja? Niemożliwe, to się nie może dziać naprawdę. Nie w moim tramwaju.”

Gniew - “Noż kruca bomba i motyla noga! Jakim cudem można było wpaść na taki kretyński pomysł? Jak tego nie wyłączą już nigdy więcej nie pojadę tramwajem. I wysiadam na najbliższym przystanku!”

Targowanie - “Panie motorniczy, no bądź pan człowiek i wyłącz to cholerstwo. Krowy przestają dawać mleko, a kury jajka znosić. Jak pan to wyłączy to już zawsze będę płacił za bilet. Słowo emeryta.”

Depresja - “To się nie uda. Już zawsze będę wysłuchiwał 10 razy dziennie reklamy o grubych dzieciach z brudnymi zębami sponsorowanych przez Szwajcarów. Niech mnie ktoś przytuli. To jakiś szwajcarski spisek. Chcą nas zmęczyć psychicznie, aby potem łatwo podbić i zdobyć wreszcie dostęp do morza. Chcę do mamy. Niech mi ktoś zrobi herbatkę z rumiankiem...”

Akceptacja - “Niech zatem tak będzie. Skoro niczego nie można zrobić, skoro rząd nasz do spółki ze szwajcarskim chce zrobić z nas bezwolne kukły sepleniące o otyłości i próchnicy, to niech tak będzie. Widocznie kosmos tak chciał. Nienawidzę Cię kosmosie. Jeszcze tylko dwa przystanki.”

I w ten sposób dojeżdżamy do pracy pogodzeni z losem, a zatem rozluźnieni, pełni werwy i gotowi sprzedać swój czas szefowi za podłą pensję. Radujmy się.

wtorek, 2 lutego 2016

Runcośtam

        Więc - choć czasem trudno w to uwierzyć - jest zima i jest zimno. Nawet bywa śnieg. Co niektórym szaleńcom nie przeszkadza biegać. Ale żeby tam po prostu biegać. To by było trywialne. Więc wymyślili sobie - uwaga - Runmageddon. Takie niby odniesienie do armageddonu, czaicie? Że niby trudne jak diabli i niszczące. Pomyślałem “A pojadę, zobaczę o co - nomen omen - biega” (gdyż myślę pięknie, czasem wtrącając sentencje łacińskie). Jako pomyślałem, tak uczyniłem. I przybywszy na miejsce, i zobaczywszy cóż tym nieszczęśnikom przygotowano pomyślałem - “O ku… pardon… O kyrie eleison” (a czasem greckie).

Kontener...
        Na powyższym obrazku widzimy młodego człowieka (to nie ja), któren z zachwytem spogląda do wnętrza kontenera. Cóż takiego się w owym kontenerze kryje, że do niego młodzież zagląda z zachwytem? Skarby jakoweś? Napis “Meta”? Skąpo odziane niewiasty machające chusteczkami? Nie, szanowne i szanowni, wnętrze kontenera zawiera otóż...

...z wodą
...ni mniej ni więcej tylko wodę w dwóch postaciach. W postaci zimnej, ale ciekłej i w postaci jeszcze bardziej zimnej. A żeby ta jeszcze bardziej zimna nie zamieniła się w tylko zimną, to jej dorzucano ciągle. Zwłaszcza jeśli “przypadkowo” można było sypnąć jej komuś na głowę.

        Zgadujemy zatem, że na twarzy owego zapatrzonego w zawartość kontenera nieszczęśnika nie maluje się wyraz zachwytu, ale raczej coś w stylu “O ku… pardon… O kyrie eleison”. Niektórym zapomniano powiedzieć, że za styl dodatkowych not nie przyznają, więc skakali do tego na główkę albo na bombę. Tak. Składam ten brak rozsądku na zmęczenie po około 6 kilometrach pokonanych wcześniej.
        W dalszej kolejności już lajcik. Czołganie pod armatą (czy tam haubicą), bieg wśród rażących prądem wiszących sznurków, wbieganie pod górkę śliską jak diabli, po czym z tej górki zjazd na tyłkach (tudzież w przypadku płci na starcie biegu jeszcze pięknej - na zgrabnych niewątpliwie tyłeczkach), pokonanie namiotu szczelnie wypełnionego gryzącym w oczy dymem i jako wisienka na torcie - przedarcie się przez barykadę stworzoną z żołnierzy w pełnym rynsztunku.

        I ja tam byłem, miodu i wina nie piłem, bo nie było, ale zdjęcia robiłem. A nie jest praca fotografa łatwa, powiadam Wam.

To też nie ja, proszę się nie ekscytować. Ale byłem blisko.
        Jak się biegło? - zapytacie. No przecież to nie do mnie pytanie. Jeśli są rzeczy, których nie robię, to bieganie jest na pierwszym miejscu. Zaraz za nietańczeniem i nieśpiewaniem. Ale mam relacje z pierwszej ręki. Dwie znajome, które biegły, niemal bez zająknienia stwierdziły, że było super, czad i w ogóle to by zaraz mogły lecieć na drugą rundę, na co organizator przytomnie nie zezwalał. Nie wiem czego im tam dosypują do napojów (bo jakieś napoje rozdawali), ale kopa to musi mieć niezłego.
        Ile im za to płacą? - zapytacie. Nie ‘im’ otóż tylko ‘oni’. Tak, to niewiarygodne, ale są ludzie (całkiem dużo ludzi, jakieś półtora tysiąca), którzy zapłacili za to, żeby ich gonić w transzejach, przez bunkry, przez kontener z wodą, przeczołgać pod armatą, popieścić prądem, zatruć dymem, poobijać przez żołnierzy i nie wiem co tam jeszcze było na poprzednich 5,5 kilometrach. Naprawdę. Oni to dobrowolnie.