poniedziałek, 25 lipca 2022

Góry nie są dla mięczaków

"Idziemy do cyrku!" - usłyszał pewnego dnia Jacek. Jacek nie jest wielbicielem cyrków, bo nie lubi klaunów i przetrzymywania zwierząt w podłych warunkach. Ale że ostatnio był tylko w Cirque de Soleil a tam zwierząt nie było to się nawet ucieszył. Radość jego zmąciło tylko wspomnienie cennika w Cirque de Soleil, ale trudno, żyje się raz, czasem trzeba pójść co cyrku. Zwłaszcza, że "Idziemy do cyrku" w ogóle nie niosło w sobie intonacji pytającej. Nic a nic. Więc Jacek, jako wyszkolony w polskiej armii zabójca uznał, że jeśli nie pytanie to rozkaz. A z rozkazami się nie dyskutuje. Co nie znaczy, że z pytaniami można. Pytania w wojsku są jeszcze bardziej podchwytliwe niż rozkazy. Rozkaz jest prosty: polecenie, czasoprzestrzeń (np. zaczynacie malować tutaj, a kończycie o 22), wykonać. Pytania są podstępne, nie wiadomo czym grożą i lepiej, jak się słyszy pytanie, stać w trzecim szeregu.

"Kto się zna na muzyce?" - pyta porucznik. Zgłasza się dwóch młodych, niewinnych, a reszta plutonu, bardziej doświadczona lub po prostu sprytniejsza już cichcem ma bekę. Bo co dalej mówi porucznik? "Świetnie, wniesiecie majorowi fortepian na czwarte piętro". Reszta plutonu ma już bekę w ogóle nie cichcem. "Dobierzcie sobie jeszcze dwóch" mówi porucznik i beka znika momentalnie. I dwaj młodzi i niewinni nie dość, że będą targać fortepian na czwarte piętro to jeszcze sobie narobią wrogów w plutonie, bo we dwóch nie dadzą rady i kogoś wybrać muszą. I cóż z tego, że niewinni?

"Kto jest chętny do chóru?" - pyta porucznik. Nauczeni doświadczeniem młodzi i niewinni siedzą już cicho. Pluton ustawiony w dwuszeregu usiłuje jak najmniej rzucać się w oczy. A to nawet nie są zajęcia z kamuflażu. (A propos zajęć z kamuflażu, dowcip będzie: wkurwiony sierżant krzyczy do Kowalskiego: Kowalski nie widziałem was dzisiaj na zajęciach z kamuflażu! Na to Kowalski uśmiechnięty: dziękuję panie sierżancie! Kto zrozumiał daje plusa, like'a czy co tam się dzisiaj daje). Wobec braku chętnych porucznik podejmuje demokratyczną decyzję: "Pluton, w szeregu zbiórka, co trzeci wystąp. Jesteście ochotnikami do chóru. O 17 zgłosicie się do pani Sylwii". Pani Sylwia, w swej naiwności naprawdę myślała, że tylu było chętnych i kompletnie nie mogła zrozumieć, skąd ten skowyt wydobywający się z kilkunastu młodzieńczych gardeł. Trzeba jej przyznać, że była dzielna i dała radę wytrzymać 3 zajęcia.

Ale to nie o wojsku miało być, choć historii z wojska mam bez liku (a byłem na jednym tylko poligonie, a com widział i com przeżył, to bym mógł dłużej opowiadać niż koziołek Matołek).

Przyjąłem więc polecenie pójścia do cyrku. Trochę mnie zdziwiło, że mam się na kilka dni spakować. Wygodne buty do górskich wędrówek wzbudziły już poważne wątpliwości. Udałem się więc do źródła uszczegółowić informacje. I słusznie, bo jak się okazało nie "Idziemy do cyrku!" tylko "Jedziemy do Szczyrku!". A Szczyrk niebezpiecznie kojarzy mi się z górami. Może niezbyt wysokimi, ale jednak. Dostałem zadanie zorganizować lokal. Co robi Jacek, jako wyszkolony w polskiej armii zabójca? Przeprowadza rekonesans. Z racji odległości do miejsca docelowego rekonesans został przeprowadzony z pomocą starożytnej technologii, czyli na mapie, z użyciem nowoczesnej technologii, czyli w Google Maps. Szczyrk znajduje się na wysokości ok. 500 m.npm. Najwyższy szczyt w okolicy 1257 m. npm. Założyłem (przyszłość pokazała, że słusznie), że nie uda mi się tego szczytu nie zdobyć, więc trzeba zminimalizować wysiłek do tego niezbędny. Jak się minimalizuje wysiłek do tego niezbędny? Szuka się noclegu jak najwyżej, wtedy do wspięcia się pozostaje najmniej. 900 m. npm powinno wystarczyć, żeby mnie nie zabić, pomyślałem. Jakżesz, o jakżesz byłem w błędzie.

5 godzin i 400km (8 litrów na 100km, 7,89 za litr) gdy już prawie o zmroku udało się po kamienistej drodze z sarnami rzucającymi się pod koła wjechać na górę to oczom naszym ukazał się las. Prawdziwy, nie krzyży. Miejscówka fajna i wg mapy było tylko 250m do schroniska. W razie czego będzie blisko po piwo. Podziwiliśmy piękno wieczoru i poszliśmy spać, gdyż rano trzeba było iść. Jacek, jak się niektórzy domyślają, jest umiarkowanym zwolennikiem nadmiernego przemieszczania się pieszo, zwłaszcza wertykalnie. Ale rozkaz to rozkaz. 250m do schroniska, potem jeszcze trochę i będzie szczyt. Dam radę.


Podjąłem samodzielną, męską decyzję, że tam wejdziemy.

Zdjęcie nie oddaje grozy tego podejścia.

Poinformuję Was o terminie pogrzebu.



Otóż okazało się, że do schroniska jest owszem 250 m, ale w pionie. A droga prawie pionowa w górę. A nie zabrałem czekanów ani raków. Nawet łańcuchów żadnych nie było. Z racji dzieci przebywających z nami starałem się robić dobrą minę. Ale trudno się robi dobrą minę, jak pot zalewa ci oczy a powietrze łapiesz jak ryba wyrzucona na brzeg. Ale do schroniska dotarłem.



2 godziny i 700m później...
Uważni czytelnicy zauważą, że byłem dzielny i na paragonie nie ma piwa. Choć 9 zł za małą butelkę wody wypadałoby oblać.


Myślałem, że to już blisko szczytu, bo zostało jakieś 100 m. wysokości. A potem spojrzałem w górę. W oddali majaczył szczyt. Żeby chociaż jakiś imponujący czy coś. Nie, nic szczególnego. Bo jak się okazało 3 godziny i 3 litry mojego potu potem, to było zaledwie Małe Skrzyczne. A normalne jest jeszcze wyżej.


Powiem Wam, że wiem, że nie mam kondycji. Z moją pracą muszę tylko bez zadyszki wejść na pierwsze piętro i wytrzymać 8 godzin w klimatyzacji z trzema oszołomami takimi jak ja. Niezbyt wielkie wyzwanie. Ale ta góra prawie mnie zabiła. Ostatni raz byłem taki wykończony jak na studiach zaliczałem bieg na 3 kilometry. Bieganie zawsze mnie zabijało i z podziwem patrzyłem na szaleńców co przed biegiem robili 800 m. na rozgrzewkę. Na rozgrzewkę! Ja po 800 m. zastanawiałem się jak przeżyć pozostałe 2200. Zaliczałem ten bieg zawsze za pierwszym razem, zawsze mając kilka sekund zapasu. Z jedną motywacją - jeśli nie zaliczę, to będę musiał biec jeszcze raz. Więc zawsze zaliczałem. A po biegu padałem na trawę i pół godziny odzyskiwałem przytomność. W połowie tej góry czułem się jak po połowie biegu - jeszcze żyję, ale przy życiu trzyma mnie tylko to, że jak nie wejdę to będę musiał powtarzać. Wszedłem. A jeszcze trzeba było zejść. Wydawać by się mogło, że z góry łatwiej. Nie jest łatwiej. Ale za to jak zeszliśmy do schroniska to piłem najlepsze piwo na świecie. Żaden żywiec w życiu mi tak nie smakował. A mój zegarek, który - powiadam Wam - wie, co mówi, powiedział tak (przypominam, był czwartek):







 

 


 
 


 
 
 
 
To są owce, z tego się robi ser.


Dzień drugi. Byłem sprytniejszy i choć do schroniska znowu musiałem pójść, to dalej wjechaliśmy kolejką. Że niby atrakcja, a nie że nie dam rady drugi raz wejść. Górą po szczytach już poszło łatwiej. Horyzontalnie chodzi mi się łatwiej niż wertykalnie. No i były widoki. Powiadam Wam, mógłbym tam tylko siedzieć i podziwiać. Ale jednak trochę szliśmy. Po drodze wyprzedziła nas pani, jakieś 85 lat. Ale miała kijki, a nam się nie spieszyło. Potem nas wyprzedziła rodzina z dwójką dzieci w wieku około 5-6 lat. Kto ma dzieci, ten wie, że dzieci nie mają czegoś takiego jak zmęczenie. Dzieci więc biegły, a rodzice musieli za nimi. Nam się ciągle nie spieszyło. W drodze powrotnej wyprzedziła nas wycieczka emerytów, ale nam się przecież nie spieszyło. Ale jak szliśmy ze Skrzycznego do kolejki, żeby zjechać na dół i się okazało, że mamy 1,5 km i tylko 7 minut to trochę nam się spieszyło.


Mieliśmy iść w góry, ale zanosi się na burzę, więc jednak nie.

Dzień trzeci objawił się zachmurzeniem. Rozsądni ludzie nie idą w góry przy takiej pogodzie. Więc zarządziłem czas wolny, każdy robi co chce. Nie chciało mi się iść po piwo do schroniska. Na szczęście szczęśliwym zrządzeniem losu mieliśmy wino.




Potem tylko po kamieniach z górki i 5 godzin i 400km (8 litrów na 100km, 7,89 za litr) do domu. Na płaszczyznę.