czwartek, 22 grudnia 2016

Z cyklu: Wuj Jacek z podróży - Malta, część 2

         Położenie hotelu miało jedną wadę. W dwie strony było pod górkę, a w dwie się iść nie dało, bo mur, pole, kaktusy (dla niepoznaki zwane tutaj opuncjami). A propos kaktusów… Maltańczycy, ludek gospodarny i praktyczny, z braku zbóż i ziemniaków nauczyli się robić alkohol z kaktusów właśnie. W zasadzie z owoców kaktusów, ale to bez znaczenia.

Owoc kaktusa wygląda tak:



Cały natomiast kaktus z owocami wygląda tak (jak oni wpadli, że to może być jadalne, ba! pijalne, to pojęcia nie mam):



        Nazywa się to u nich 'likier z opuncji' . Co brzmi lepiej niż 'mizernej mocy alkohol z kaktusa'. Na szczęście krzewy winogron czasem jednak dają u nich owoce, bo można nabyć w każdym prawie sklepie maltańskie wina. W całkiem znośnej cenie i sympatycznie pieszczące podniebienie. Sprzedają je tutaj w restauracjach w półbutelkach. Tak to nazywają - 'half bottle', choć przecież bardziej odpowiednie byłoby 'small bottle'. Gdyż po zamówieniu half bottle dostajemy small bottle o objętości 0,375l, czyli połowę butelki normalnej. Bardzo to jest dobry pomysł, bo butelka do obiadu na dwie osoby to jednak sporo, a z małej wychodzi po dwa kieliszki. Idealnie.

Białe half bottle wygląda tak:
 


        Kelner nalał trochę i patrzy na mnie wyczekująco. Zanim się zorientowałem, że trzeba odprawić rytuał przez głowę przebiegały mi w tempie teleekspresu myśli przeróżne: 'czy powinienem mieć tu krawat?', 'mam coś na twarzy?', 'podobam mu się?', 'czy na pewno wyłączyłem żelazko?'. Ale się zorientowałem. Zrobiłem więc mądrą minę, łyknąłem odrobinę, wpierw powąchawszy (choć węch mam kategorii 17), po czym skinąłem porozumiewawczo głową, co w międzynarodowym języku kelnerów oznacza 'lej pan'. A wszystko to trzymając kieliszek profesjonalnie za stopkę. Za trzymanie za stopkę u kelnera od razu +5 do zajebistości.

         Położenie hotelu miało również jedną zaletę. Idąc od przystanku nie dało się nie przejść obok jednej całkiem sympatycznej knajpki. Znaczy formalnie to się dało. Jak się obeszło kościół z drugiej strony, to można było zamiast obok knajpy przejść obok cmentarza. Ale kto rozsądny chodzi w nocy koło cmentarza? Więc z jednej strony 20 metrów od kościoła cmentarz, z drugiej 15 metrów od kościoła knajpa. Z alkoholem, żeby nie było wątpliwości. I nikomu to nie przeszkadza.

A cmentarz ma 100m2 i wygląda tak:




         Po likierze z kaktusa, winie z winogron, pozostało jeszcze spróbować piwa. Na Malcie gdy prosicie o piwo to nie pytają 'jakie?', tylko 'zwykłe czy excel?'. Bo z automatu dają jedyne chyba lokalne piwo - Cisk. Z wyglądu, ze smaku i z brzmienia - nasze tyskie.

Maltańskie tyskie wygląda tak:



        Inne piwa dostaje się na specjalne życzenie. Do wyboru najczęściej: Heineken i Guinness. Ceny w knajpach zbliżone do cen w naszych knajpach. I wolno pić w tzw miejscach publicznych, o ile nie pije się bezpośrednio z butelki. Plastikowe kubeczki zatem sprzedają w każdym sklepie. W związku z czym można się szarpnąć romantycznie i wybrance swego serca (i rozumu) zaproponować romantyczny wieczór z romantycznym winem na romantycznej plaży romantycznego Morza Śródziemnego.

Romantyczne wino na plaży wygląda tak:



Koniec części drugiej, choć przecież nie ostatniej. Nie ma lekko.

środa, 30 listopada 2016

Z cyklu: Wuj Jacek z podróży - Malta, część 1

        Jacek, znany powszechnie podróżnik, wędrowiec oraz - nie bójmy się tego słowa - globtroter niemalże, odbył swego czasu, czyli jakoś w środku listopada, podróż na Maltę. Listopad to najlepszy czas na podróż na Maltę. Turystów już mało, bo myślą, że jak u nas zima, to na Malcie też. Tubylcy zresztą też myślą, że u nich zima. Połowa atrakcji zamknięta, bo “winter is coming”. A tymczasem temperatura w dzień dochodzi do 30 stopni, a w okolicy 20-ej wieczorem ciągle jest 20 stopni. Ale opatuleni chodzą w kurtki. Po tym się tam odróżnia turystów od tubylców - tubylcy w kurtkach, turyści w podkoszulkach. No i jeszcze po tym, że turyści zawsze w ostatniej chwili przebiegają przez jezdnię, żeby zdążyć na autobus, który nadjechał ze złej strony. Gdyż w tym dziwnym kraju, w którym wszystko jest pod górkę, jakby jeszcze tego było mało, to jeździ się po złej stronie drogi. I oni tam się strasznie boją deszczu. Co się jakaś chmurka pojawiła na niebie, to od razu wszyscy “musicie kupić kurtki przeciwdeszczowe, bo będzie padać”. Nie padało. Pomijając piątek, ostatni dzień, ale to się nie liczy, bo wyjeżdżaliśmy. No i w środę, ale wtedy i tak nigdzie nie szliśmy, bo odpoczywaliśmy po całym wtorku łażenia. Właściwie połowie wtorku, bo połowę przesiedzieliśmy w kasynie, żeby nie zmoknąć. W czwartek to tylko przed południem, a wychodziliśmy dopiero po południu. W piątek jak przylecieliśmy też się nie liczy, bo przylecieliśmy wieczorem i prosto do hotelu.

        A z hotelem to było tak. Przyszła po nas pani z karteczką, na której napisana była maltańska wersja mojego imienia, czyli Jaceb N. Machając rękami skierowała nas do busa. Załadowanego już do pełna niemieckimi i angielskimi emerytami. Walizka… ha! jedna, jedyna walizka! Gdyż uparłem się, że nie noszę dwóch i już po dwóch godzinach płakania i tupania nogami udało mi się moją niewiastę przekonać, że damy radę z jedną. Prawie daliśmy. Tylko bagaż podręczny w drodze powrotnej oscylował na granicy dopuszczalnej wagi. Że pozwolę sobie zacytować fragment z jednego z poradników “Jak przeżyć z kobietą” (do kupienia przy wyjściu) - “bo prezenty”. Zatem jedna walizka.


        Jedna walizka wymagała specjalnego, opatentowanego sposobu pakowania ubrań w rulonik - ClothRulon™. Niestety pomimo trzykrotnego obniżenia ceny oraz obietnicy darmowego kursu składania, prowadzonego osobiście przeze mnie w bieliźnie, nie udało mi się sprzedać licencji. Co widać na powyższym zdjęciu. W związku z czym zmieściłem się w ćwierć walizki, w pozostałych trzech ćwierciach zmieściła się moja niewiasta. Z trudem.

        Wracając do busa z emerytami (do którego jako emeryt, poniekąd pasowałem, tylko młodszy jestem i ładniejszy)... Walizka poleciała na szczyt góry walizek już upchniętych z tyłu. Patrzymy, a kierowca pakuje się na miejsce pasażera, a mnie zaprasza za kierownicę. Ale jak wsiadłem to się okazało, że zdążył ją zabrać na swoją stronę. I jedziemy. Pierwszy hotel, 5 gwiazdek, wysiadają turyści z Niemiec. Drugi hotel, 4 gwiazdki, wysiadają turyści z Anglii. Trzeci hotel, trzy gwiazdki, wysiadają ukryci na ostatnim siedzeniu turyści z Rosji. Potem długo, długo nic, jedziemy przez miasteczko, miasteczko się kończy, kierowca wysiada, wyjmuje naszą walizkę i mówi “tam w dół trzeba iść”. Pomyślałby kto, że z górki to i tak łatwiej niż pod górkę. Tymczasem “tam w dół trzeba iść” wyglądało tak:


 I idź, człowieku, w obcym kraju, w nocy, na końcu wioski w ciemność (jedna latarnia światła nie czyni). Przełknąłem ślinę, dyskretnie, coby niewiasty nie straszyć, myśląc o moich przodkach, łowcach i predatorach, którym mamuty nie straszne były. “W takiej wąskiej uliczce mamut się nie zmieści” - z tą myślą przewodnią dziarsko ruszyłem w mrok.
        Hotel, owszem, był. Nawet czynny. Pełen rozbawionych muzyką na żywo ubogich angielskich emerytów w opcji All Inclusive. Na szczęście widok w dzień okazał się bardziej znośny.




I tym optymistycznym akcentem, moi wierni czcigodni i szanowni, Wuj Jacek kończy pierwszą transmisję prawie na żywo z Malty.

poniedziałek, 31 października 2016

Suchar informatyczny #5

Suchar informatyczny na dziś:

"Użytkownicy komputerów dzielą się na:
a) robiących kopie,
b) tych, co będą robić kopie."

Komentarz.
        A to, moi szanowni, w zasadzie nie jest suchar, ale prawda życiowa bazująca na przykrych doświadczeniach pokoleń użytkowników komputerów. Róbcie backup-y. Kiedyś w tym celu trzeba było nagrywać setki płyt. Teraz wystarczy tylko odpowiedzieć TAK na pytanie "czy chcesz aby Google miało dostęp do wszystkiego co napiszesz, sfotografujesz, zobaczysz lub pomyślisz oraz zachowywało wszystko w chmurze do ewentualnego wykorzystania?".

Dygresja.
        Swoją drogą btw, w przeróżnych opcjach backup-ów ciągle brakuje jednej. Najważniejszej. Znanej z niektórych powieści SF opcji backup-u samego siebie. Niekoniecznie postaci fizycznej. Mi osobiście wystarczy, jeśli uda się zachować gdzieś stan mojego umysłu. Póki jeszcze cokolwiek kojarzę.
        Pomyślcie. Zapisujecie się dzisiaj. Jutro rano przydarza się coś bardzo niefajnego, o czym chcecie zapomnieć. Zatem jutro wieczorem przywracacie się z kopii. Jesteście wprawdzie jeden dzień do tyłu za resztą ludzkości, ale przykre wspomnienie nigdy się nie pojawiło. "Ale przykre wspomnienia są częścią naszego życia" powiecie. "Bla, bla, bla" odpowiem. Są, bo nie mieliśmy wyjścia. Trzeba było sobie z nimi jakoś radzić, więc zracjonalizowaliśmy je i teraz są "elementem kształtującym naszą osobowość". Ja poproszę reset i rano wstaję świeżutki i radosny. Tylko poprzedni dzień nigdy się nie wydarzył.
        Albo opcja przywrócenia backup-u do innego ciała. Pomyślcie o możliwościach. Rano dzwoni budzik. Wstajecie, idziecie do przedpokoju, otwieracie szafę, włączacie Jacka numer dwa, wgrywacie mu poranną kopię i wysyłacie do pracy. Po czym wracacie do łóżka.Czy to nie wspaniała wizja?
        Albo potrzebujecie załatwić sprawę w urzędzie, a ta flądra zza okienka mówi, że się nie da. Wgrywacie się do młodego, 35-letniego ciała z włoskim akcentem, udajecie się ponownie do flądry zza okienka i jedziecie "ciao bella, jesteś tak piękna, że prawie Cię ti amo. Co taka bella kobieta robi w takim miejsce? Pozwól mnie porwać się na dancing, bella. Tylko mam tu jeden taki mały dokumentini, nie chcę sprawiać kłopot. och bella, zrobisz to od ręki? Wspaniale. Wspaniała." po czym z dokumentem odwracacie się do flądrelli i udajecie się do domu.
        Albo wgrywacie się do ciała dobrze zbudowanej blondynki i stajecie przed lustrem… A nie, to miało iść do innego wątku.
        Albo wgrywacie się do komputera połączonego z całym światem. W jednej chwili stają przed waszą cyfrową świadomością nieograniczone niczym innym, tylko wyobraźnią możliwości. Średniowieczny zamek? Pstryk. Polowanie na tyranozaura. Pstryk. Wyprawa do Alfa Centauri? Pstryk. Wszystko. Na jeden pstryk. Powiedzcie, że nie chcielibyście przynajmniej spróbować. Ja bym chciał.

Róbcie backup-y, nie wiadomo kiedy będą potrzebne.

piątek, 30 września 2016

Wieść gminna niesie...

        ...iż blog Jacka umarł. W wersji bardziej radykalnej - umarł sam Jacek i nie ma kto uśmiercić bloga. W szczególności wieści te roznoszone są przez mieszkanki kraju, który od wieków deklaruje neutralność we wszelkich konfliktach. A mnie tutaj nóż w plecy. Ale wspaniałomyślny jestem, wybaczam.

         Cóż Jacek porabiał, jak go nie było? Jacek porabiał wiele rzeczy. Ale głównie był na urlopie. Tak, znowu. Nad morzem. Polskim. Tak, znowu. A że Jacek, jako osoba piasku i wody morskiej unikająca, niewiele miał na plaży do roboty, to robił zdjęcia. Kto ma facebooka to już widział. Kto nie ma to zobaczy. W wersji extended edition. Zapraszamy zatem Państwa na fotoreportaż pod tytułem: “co na plaży robi informatyk?”.

A informatyk na plaży, przypomnę, wygląda tak:

Informatyk na plaży.jpg

         
        Dzień pierwszy. W którym Jacek z kobietami swego życia przybywa na plażę. Oraz odciska na tej plaży ślad swego żywota. Zagadka dla dociekliwych: na poniższym obrazku wskaż, który ślad to ślad jackowego żywota.

Jak stopy na piasku.jpg




        
        Dzień drugi. W którym Jacek dotyka piasku bosą stopą. Oraz poznaje rozkosze/męki (niepotrzebne skreślić) plażingu. I to bladym świtem, bo już o 11:45 zajmował tradycyjną pozycję półleżącą tyłem do słońca. Zadając sobie w myślach pytanie z tytułu: Elektryczne gitary - Co ty tutaj robisz.

Jacek piasek.jpg

Złota myśl: Urlop jest wtedy, gdy nie usuwasz budzika z 5:45 żeby móc wyłączyć go rano i z dziką rozkoszą pójść dalej spać.
Odwiedziny Jacka na plaży polubiło 11733 komary.

Komar.jpg

Wróć. 11732 komary.

Po południu dnia drugiego Jacek, zmęczony wielogodzinnym plażingiem, udał się do miejscowości okolicznej.

Panna Jurata (Judyta).jpg

        W miejscowości okolicznej jedna laska na fontannie udawała rzeźbę trzymającą w dłoni kostkę masła. Zajęcie bardzo popularne w miejscowościach wypoczynkowych i w stolicy na Starówce. Tej trzeba przyznać, że skubana niezła jest. Jacek pół godziny nie mrugnął żeby ją chociaż na mrugnięciu przyłapać i nic. Nawet nie drgnęła.
        Wieczorową porą Jacek odwiedził plażę ponownie, aby upewnić się ze smutkiem, że ona ciągle tam jest. I dziwne tam mają chmury. Czym oni je karmią? Na zdjęciu: odrzutowy słoń.

Odrzutowy słoń.jpg

      
        Dzień trzeci. W którym Jacek podziwia okoliczności przyrody... (A okoliczności przyrody to oni tam mają piękne. I nawet taki malkontent jak Jacek nie może powiedzieć, że nie.)

Jacek podziwia okoliczności przyrody.jpg
Okoliczności przyrody.jpg
Okoliczności przyrody 2.jpg

...oraz bierze teren bezpański w posiadanie.
Na mocy prawa parawaningu, paragraf 5, punkt 3 - niniejszym biorę tę ziemię w posiadanie.

Prawo parawaningu.jpg

         
        Dzień czwarty. W którym morze postanawia obmyć szlachetne stopy Jacka.

Stopy w morzu.jpg
 
A złośliwi dodali: “Bałtyk Południowy oficjalnie ogłoszony strefą skażenia biologicznego nieznanego pochodzenia. Na powierzchni dryfują tysiące trucheł morskich stworzeń. Rząd Najświętszej Rzeczypospolitej powołał komisję w celu zbadania sprawy. Niestety gigantyczne uposażenia komisarzy ludowych stały się kroplą, która przegięła pałę goryczy i doprowadziła do zapaści systemu gospodarczego w Europie Środkowo-Wschodniej.

Z cyklu: Poranki z modą na plażę.
Doskonała kompozycja wrzosowej (czytaj: jasny fioletowy) barwy gustownego płaszcza przeciwsłonecznego (czytaj: ręcznika) doskonale komponuje się z gradientowym (czytaj: taki kolor co się zmienia) niebieskim kolorem markowych okularów Polarized Prius CE.
Model: Jacek.
Fotograf: JacekPhotography.
Makijaż: własny modela.

Profilowe.jpg

        Komentarz znaleziony w lokalnej gazecie o wielomilionowym nakładzie: “Stylizacja, która wygrała konkurs mody plażowej imponuje świeżością i awangardowością. W połączeniu ze szlachetnym obliczem modela wyznacza nowe trendy. Nadciąga nowa era.”

         
        Dzień piąty. W którym Jacek anonimowo wybrał się na Hel. Nie mylić z Hell, dokąd chętnie wysłałoby Jacka kilka osób.Niestety został rozpoznany przez ludność tubylczą, która to ludność tubylcza z okazji odwiedzin Jacka postanowiła urządzić paradę i festyn. Oraz obdarować go kluczami do miasta. Oraz przez aklamację mianować burmistrzem. Niestety musiałem odmówić, obowiązki plażowe wzywają. Na zdjęciu: jakiś dziwny traktor.

Dziwny traktor.jpg

        Oraz, na specjalne życzenie prezydenta Obamy, wpadliśmy na chwilę z wizytą do tajnego ośrodka szkoleniowego amerykańskich sił specjalnych SEALs. Największe wrażenie zrobił szef tego ośrodka o swojskim pseudonimie Bubas.

SEALs.jpg

         
        Dzień szósty. W którym Jace zażywa relaksu. Co dziwne, na plaży. Gdyż odkrył, iż całkiem niedaleko, całkiem niedrogo mają takie doskonale chroniące przed palącym słońcem Kalifornii... wróć, rozmarzyłem się... przed palącym słońcem Juraty kosze plażowe. W dodatku z dostępem do szlachetnego trunku.

Kosz.jpg

       
        Dzień siódmy. W którym Jacek zarządza koniec plażowania i rusza na podbój oceanów. Drżyj Neptunie. (tu jakiś dramatyczny dżingiel) (albo demoniczny śmiech)

ocean.jpg

        Dzień siódmy późnym wieczorem. Przemyślenia. Jedzie człowiek 450 km żeby uniknąć sąsiada walącego w ścianę, gdy się ów człowiek zagada przy winie ze znajomymi. I co wspomniany człowiek zastaje na miejscu? Sąsiada walącego w ścianę, gdy się ów człowiek zagada przy winie ze znajomymi. Oni jakiś klub mają czy coś?

       
        Dzień ósmy. W którym Jacek po podbiciu oceanu ze skruchą wraca na plażę. Kobieta kazała i spojrzała groźnie. Jest usprawiedliwiony. Plaża niemalże pusta. Z nudów od niechcenia buduje budowlę, którą miejscowa ludność za jakiś czas uzna za cud architektury oraz miejsce święte.

14124900_655733991245117_7770254097182595793_o.jpg

        Jak w każdej starożytnej budowli, tak i w tej kryje się zagadka. Co roku, 28 sierpnia, o godzinie 17:33 na murach po zacienionej stronie ukazuje się inskrypcja następującej treści:

        "Niestrudzony wędrowcze, choć miejsce to wydaje Ci się spokojne i bezpieczne, nie odkładaj swego telefonu ani na chwilę. Wciąż krążą tu bowiem duchy nieszczęśników, którzy nie wykazali się odpowiednią dozą przenikliwości. Albowiem skoro tu wkroczyłeś zagadkę rozwiązać musisz. Nic bzdurnego w stylu 'co rano chodzi na czterech nogach, w południe na dwóch, a wieczorem na trzech?'. Nie, do rozwiązania mojej zagadki nie trzeba używać koszmarnych i mocno naciąganych metafor. Wystarczy elementarna znajomość fizyki oraz zdrowy rozsądek. Zastanów się dobrze wędrowcze, albowiem prawidłowa odpowiedź zapewni Ci wdzięczność smoka, a po udzieleniu odpowiedzi błędnej zostaniesz pożarty przez księżniczkę. Czy jesteś gotów, wędrowcze? To pytanie kurtuazyjne, gdyż wyjścia stąd są tylko dwa: albo na grzbiecie smoka albo przez żołądek królewny.

Zagadka zatem:
Widzisz przed sobą, wędrowcze, trzy wieże. Wieże te, jak widzisz, pozbawione są okien. W jednej mieszka smok. W drugiej księżniczka. I widzisz, wędrowcze, przed sobą trzy przyciski. Jeden włącza żarówki u smoka, drugi u księżniczki. Zadaniem Twoim jest odgadnąć, który przycisk włącza żarówki w środkowej wieży. Bardzo ładne żarówki. Będzie Ci potem dane wejść, dotknąć i podziwiać kunszt starożytnych mistrzów. A potem, w zależności od Twojej odpowiedzi, spotkasz się że smokiem lub z księżniczką. Przy czym to drugie spotkanie będzie raczej krótkie. Możesz używać przycisków do woli, gdy jednak otworzysz drzwi do środkowej wieży i zajrzyj do środka, musisz udzielić odpowiedzi. Jaka zatem jest Twoja odpowiedź, wędrowcze?
"

        
        Dzień ostatni. W którym Jacek porzuca zatęchłe, nadmorskie powietrze i wraca w znajome warszawskie strony. Po zamku, rozdeptanym przez tubylców podczas składania darów, pozostały tylko mokre zgliszcza.

14195458_656190824532767_6019461305423822507_o.jpg
 
Przybyliśmy, zwyciężyliśmy, morze pokonało nasz zamek” - pomyślał skromnie, odwrócił się i powoli ruszył w kierunku zachodzącego słońca. Nie odwrócił się, nie spojrzał po raz ostatni. Chłopaki nie płaczą.

----------------------------------
Ha! Zdążyłem we wrześniu!

środa, 31 sierpnia 2016

Nie ma się co ekscytować

        Nie ma się co ekscytować. Ten wpis to oszustwo. Gdyż z powodów różnych zapomniało mi się / nie chciało mi się / nie miałem czasu* niczego napisać w sierpniu. Co powoduje, że mi brakuje miesiąca w tym kalendarzu po prawej. A nie lubię jak mi brakuje miesiąca w tym kalendarzu po prawej. Zatem niniejszym publikuję ten tekst 12 września, ale wszyscy udajemy, że jest 31 sierpnia. OK?

*wybrać, które skreślić

piątek, 22 lipca 2016

Suchar informatyczny #4

"Złota myśl informatyka:
Dziewczyny są dla frajerów, którzy nie potrafią sobie ściągnąć pornosa z netu".

        Jakżesz krzywdzący, och jak krzywdzący stereotyp (i całkowicie, w przeciwieństwie do stereotypów np. o kobietach, fałszywy) został w powyższym sucharze przedstawiony. Gdyż jakie albowiem informacje niesie ze sobą ów tekst? Objaśnię pokrótce.

Informacja pierwsza:
        Informatyk nie potrafi sobie znaleźć dziewczyny. Żywej znaczy. Dlaczego to bzdura? Aby zweryfikować dowolne twierdzenie (fachowo nazywa się to falsyfikacją i jest podstawą metody naukowej, każda poważna teoria naukowa musi być falsyfikowalna), bierzemy owo twierdzenie - tutaj: informatyk nie potrafi znaleźć sobie żywej dziewczyny - i sprawdzamy, czy postawiona w nim teza jest prawdziwa. Tutaj uwaga, będzie podstępnie. Nawet 1000 informatyków bez dziewczyn nie dowodzi prawdziwości postawionej tezy, ale wystarczy jeden przykład informatyka z dziewczyną, aby teza okazała się nieprawdziwa. Znam osobiście dwóch… wróć… nawet trzech informatyków wyposażonych w kobiety. I nie zawaham się ich użyć, jeśli będzie trzeba. Teza obalona.
        Czego nas to nauczyło? Ano nauczyło nas, aby tez nie formułować tak bezwzględnie. Bo spróbujcie obalić taką tezę: Większość informatyków nie potrafi sobie znaleźć dziewczyny. Ciągle do obalenia, ale ileż więcej roboty wymaga. Trzeba by najpierw sprecyzować definicję informatyka (osoba wymieniająca toner w drukarce NIE jest informatykiem), znaleźć wszystkich informatyków, podzielić ich na informatyków posiadających (brzydkie słowo, ale w tym kontekście powinno być zrozumiałe) i nieposiadających dziewczyny, poradzić sobie jakoś z informatykami-dziewczynami (choć niektórzy uważają to za oksymoron), policzyć obie grupy i mieć nadzieję, że różnica między jednymi a drugimi będzie istotnie większa od błędu. Kupa roboty. Precyzja, moi drodzy, nie zawsze wychodzi nam na dobre. Generalnie się sprawdza, ale czasem trzeba być czujny.

Informacja druga:
        Informatyk potrafi ściągnąć pornosa z netu. To akurat prawda. Ale prawda wyrwana z kontekstu i stawiająca informatyków w złym świetle. Informatyk bowiem, jako istota światła, wszechstronnie technicznie wykształcona, potrafi ściągnąć z netu nie tylko pornosa, ale i ebooka z Kamasutrą, najnowszy film produkcji jakiegoś niszowego irańskiego reżysera, śmieszne obrazki z kotami, instalkę Windows 10 w formacie ISO, horoskop dla koziorożca na rok 2017 i transkrypcję rozmowy księdza Stanisława z panią Zofią ze Starachowic prowadzoną wczoraj o 3 w nocy w radiu Maryja. Informatyk, szanowni, jest takim waszym proxy (poproście znajomego informatyka to Wam wytłumaczy) do świata komputerów, internetu, systemów operacyjnych, nowoczesnych telewizorów i do tego, że macie w domu internet w telefonie, telewizorze, tablecie, komputerze, lodówce, klimatyzacji, pralce. No.

Informacja trzecia:
        Zamiast żywej dziewczyny informatyk woli dziewczynę z pornosa. To akurat teza niefalsyfikowalna, ponieważ została źle sformułowana. Jeśli informatyk konkretny to należałoby podać, o którego chodzi. Jeśli informatyk ogólnie, liczba pojedyncza, ale jako personifikacja anonimowej rzeszy informatyków, oznaczająca wszystkich, to znowu wystarczy jeden dowód przeczący tezie, aby ją obalić. A już wcześniej podałem, że znam dwóch… wróć… trzech informatyków wyposażonych w dziewczyny. Czepialscy mogliby powiedzieć, że fakt, iż informatycy, o których mówię posiadają dziewczyny nie oznacza jeszcze, iż owi informatycy wolą żywe dziewczyny od internetowych. Uwaga jak najbardziej słuszna. I choć nie ma podstaw, aby tak twierdzić, to jednak aby uspokoić czepialskich zapytałem znanych mi informatyków wyposażonych w dziewczyny, czy wolą dziewczyny żywe czy internetowe.

Krzysiek:
        Nie, no, żywe oczywiście. Można z nią pogadać, pójść na spacer przy księżycu, kupić kwiaty i zabrać na randkę. A z taką ściągniętą to przecież nie pogada. No popatrzeć owszem można, ale ileż można się gapić, jak ona ciągle w jednej pozycji leży. No i kolegom raczej trudno ją zaprezentować. Bo jak tylko zaprezentujesz, to zaraz też ściągną i też się będą gapić. I słyszysz potem "aaa, znam, miałem ją w zeszłym roku". Stanowczo żywe.

Darek:
        Ale Ty poważnie pytasz? A, czepialskim w internecie chcesz coś udowodnić. Bez sensu, przecież w internecie jeszcze nikt nikogo nie przekonał. Tam się nie idzie kogoś przekonywać do swojej racji, tylko udowadniać, że ktoś nie ma racji. Nara stary.

Jacek:
        Stary, w ogóle nie rozumiem pytania. Mam żywą, miałem mnóstwo ściągniętych, mam więc porównanie i wiem, że nie ma żadnego porównania. Ze ściągniętą żadnych kłopotów. Jedyne czego wymaga to parę megabajtów miejsca na dysku. Nie ma problemu, że wracasz późno. Nie marudzi, że masz inne. Możesz ją wyświetlić kiedy zechcesz. Zamknąć kiedy zechcesz. Odpalasz po miesiącu, w środku nocy, a ona chętna, umalowana i nie narzeka, że jest noc i musi rano wstać. A żywa? Żywą to do kina czasem trzeba zabrać, na kolację, jej rodziców odwiedzić, znosić koleżanki wpadające w odwiedziny, sterczeć godzinami przed sklepami z ciuchami, gdy ona przymierza 17-ą sukienkę, odpowiadać na podchwytliwe i absurdalne pytania "kochanie, buciki karmazynowe czy amarantowe". Co to, kurwa, jest amarantowy? Ej, nagrywasz to? Haha, żartowałem, stary, ale się dałeś nabrać. Oczywiście, że żywa. Z żywą to i do kina można pójść i na kolację. Można wpaść do jej rodziców napić się z teściem wina. Czasem wpadają jej koleżanki, to można pogadać o literaturze i sztuce. No i te urocze momenty kiedy ona pyta "kochanie, buciki te karmazynowe czy amarantowe", a ty, choć zastanawiasz się co to kurwa jest amarantowy, odpowiadasz z uśmiechem "amarantowe kochanie, świetnie się komponują z Twoją szminką". Bezapelacyjnie żywa. Kocham cię, Zosiu. Masz to?


        No i czego się, Jacek, czepiasz, przecież ten tekst nie musi dotyczyć informatyków - mógłby ktoś słusznie, wydawałoby się, zauważyć. Otóż niesłusznie. Pomimo, iż samo stwierdzenie "Dziewczyny są dla frajerów, którzy nie potrafią sobie ściągnąć pornosa z netu" jest sformułowane na tyle ogólnie, że może dotyczyć nie tylko informatyków, ale również frajerów innych zawodów, to już informacja, że to złota myśl informatyka jednoznacznie wskazuje, iż to właśnie informatycy obdarzeni są absolutną nieumiejętnością radzenia sobie z kobietami żywymi przy jednoczesnej fantastycznej umiejętności radzenia sobie z kobietami ściągniętymi z internetu. Stąd mój protest i wyjaśnienia oraz wniosek do Komisji Weneckiej, aby z urzędu zajęła się osobami szkalującymi w internecie dobre imię moje i przesiadujących ze mną w piwnicy kolegów.

piątek, 15 lipca 2016

Ech, wspomnienia


        Nie z bitwy pod Grunwaldem wspomnienia, o nie. Choć złośliwi (już ich usunąłem z FB) twierdzą, że patrząc na mnie dochodzą do wniosku, iż jest szansa, że mogłem uczestniczyć. Zatem nie.

        Knypkiem będąc jeszcze razu pewnego na wakacjach u babci na wsi zapadłej bawiliśmy się w Indian (się czytało 'Winnetou'). Indianie potrzebują łuków, więc zrobiliśmy łuki. Babcia trochę marudziła, że jej znowu ktoś zwędził kawałek sznurka do bielizny, ale kto by tam słuchał starszej białej squaw. Mieliśmy zatem łuki. Teraz strzały. Młode pędy leszczyny były idealne. Dość sztywne, prawie idealnie proste, cięższe z jednej strony co pozwalało osiągać odpowiednią trajektorię balistyczną. Oczywiście wtedy nie znaliśmy słów czterosylabowych więc zamiast "trajektorię balistyczną" mówiliśmy "łaaaa, ale leci". Ale słabo się wbijały w cel. Myśl młodzieńcza doprowadziła nas do warsztatu dziadka, w którym to warsztacie znaleźliśmy gwoździe we wszelkich rozmiarach. Zaczęliśmy oczywiście od największych, a co. Niestety z racji tego, że sam gwóźdź był cięższy od reszty strzały trajektorie balistyczne trudno już było nazwać balistycznymi. Stanęło kompromisowo na trochę mniejszych, ale ciągle robiących wrażenie.

        Nieodłącznym elementem bycia wiejskim Indianinem jest strzelanie z łuku do góry w konkurencji "kto wyżej". W żaden sposób oczywiście nie dało się tego mierzyć więc zawody były nieustającym potokiem młodzieńczych "komplementów" prawionych sobie wzajemnie. Aż któregoś razu wystrzeliłem w górę, strzała mknęła prosto, tak prosto, że patrząc na nią w górę widziałem tylko zmniejszający się punkt. Po osiągnięciu wysokości orbity geostacjonarnej zaczęła wracać. Punkt zaczął rosnąć. Zdałem sobie sprawę, że wraca dokładnie po trasie, którą pokonała w górą. Co oznacza, że wyląduje dokładnie w miejscu, z którego wyleciała. Przed moimi młodymi oczami przeleciało mi całe moje młodzieńcze życie (Ania z przedszkola i pierwsze trzymanie za rękę, pierwszy Teleranek, pierwsza wizyta w kinie, podglądanie dziewczyn podczas leżakowania). I wtedy właśnie, widząc tę strzałę wracającą do miejsca swego wystrzelenia pomyślałem "o oł".

"O oł" - myślę, że to właśnie pomyślał dyrektor okrętu podwodnego, który wystrzelił tę rakietę.

poniedziałek, 4 lipca 2016

Jak Jacek z Chodakowską ćwiczył.

        Z racji zbliżającego się nieuchronnie urlopu i związanego z tym nieuchronnie “wyjedźmy gdzieś” Jacek postanowił, że nieuchronnie czas zacząć ćwiczyć, aby przykurzony lekko kaloryfer można było nieuchronnie bez wstydu pokazać światu. Wybór padł na Chodakowską. “Kobiety dają radę, to ja nie dam rady?” pomyślał. I jak to u facetów bywa, jak tylko pomyślał, tak natychmiast sześć miesięcy później zabrał się do realizacji. “Sześć miesięcy później” wypadło 30-ego czerwca (Jacek dba o szczegóły - 30 czerwca pozwala z czystym sumieniem powiedzieć, że zaczął ćwiczyć długo przed wakacjami). Poniżej relacja z pierwszej ręki z tego wiekopomnego wydarzenia.

Uwaga: relacja może zawierać wyrazy uznane za nieprzyzwoite.


        Z powodu nieznośnego upału zapewne - bo żaden inny nie przychodzi mi do głowy - zrodził się w głowie mej pomysł, że może by tak popracować nad tak zwaną sylwetką. Nie żebym miał jakiś problem z sylwetką, o nie. Raczej dla spokoju psychicznego. Padło na Chodakowską. Pomyślałem "setki kobiet to ćwiczą, nie może być trudne”. Przywdziałem zatem strój sportowy. Wpierw odkurzywszy go porządnie, bo dawno nie był używany. Urządziłem sobie małą rozgrzewkę - kilka skłonów, rozluźnienie nadgarstków i takie tam.
        Odpalam płytę i jedziemy. Na początek lajcik, jakieś podskoki i machanie rękami. Phi, nie takie rzeczy się za karę robiło na koloniach. Potem dreptanie w miejscu i więcej machania rękami. Phi, niejeden kilometr się przeszło na studiach, machając rękami i w dodatku śpiewając. Znowu podskoki, ale machanie rękami w drugą stronę. Cwana ta Chodakowska, taką kasę bierze za filmiki, na których podskakuje - pomyślałem opierając z czoła kroplę potu, która nie wiadomo skąd się tam wzięła. Podskoki z przysiadem, wreszcie coś nowego, wreszcie jakieś wyzwanie, wreszcie coś dla prawdziwych mężczyzn. Jedziemy. Dasz radę Jacek. Nie patrz na zegarek. Nie patrz. Spojrzałem na monitor, przez łzy. Skubana Chodakowska nawet nie dostała zadyszki. Zaciskam zęby. Podskoki z wyrzutem nóg do tyłu. O qwa, a spodziewałem się przerwy. Przecież nawet ona musi się zmęczyć. Ale nie będzie mi jakaś Chodakowska pluć w twarz. Ocieram pot (i łzy) i podskakuję. I wyrzucam nogi do tyłu. Dynamicznie. “Dajesz Jacek” krzyczy do mnie mój wewnętrzny Jacek, “Dasz radę”. Patrzę na ekran, leci licznik. “Jeszcze tylko 20 sekund” woła wewnętrzny Jacek. A ja zaczynam słyszeć muzykę. Z każdą kroplą potu coraz głośniej. “Jeszcze 10 sekund”. Nie przerywam. Muzyka coraz głośniejsza, znam ten motyw, tylko nie pamiętam skąd. “Jeszcze 5 sekund, dasz radę”. Daję radę! Z pełną mocą uderza “We are the champions”. Triumfalnie wyrzucam ramiona w górę. Podskoczyłbym jeszcze raz, pokazując, że nie dałem z siebie wszystkiego, że mógłbym jeszcze citius, altius, fortius. Pomimo potu zalewającego mi oczy (i łez). Nie podskakuję, nie muszę nikomu niczego udowadniać.
I co Ty... na to... Chodakowska?” - wykrzykuję patrząc szyderczo na ekran.
Koniec rozgrzewki” - mówi Chodakowska z uśmiechem...

środa, 29 czerwca 2016

Suchar informatyczny #3

Suchar informatyczny na dziś:

"– Dlaczego programista na umycie głowy zużywa całą butelkę szamponu?
– Bo w instrukcji jest napisane: nałożyć, spłukać, czynność powtórzyć."

Komentarz dla nie-informatyków:
        Informatyk, jako stworzenie piszące instrukcje (dla komputera) z założenia instrukcjom się bezrefleksyjnie poddaje (jak komputer). Dlatego łatwo nim kierować - postępuje zawsze według instrukcji. Dlatego też trudno nim kierować - postępuje zawsze według instrukcji. Nieprecyzyjne instrukcje (choćby wspomniane niedawno polecenie obrania połowy ziemniaków) informatyk stara się zrealizować precyzyjnie, co czasem prowadzi do kupienia 6 butelek mleka zamiast butelki mleka i 6 jajek.
        Powyższy suchar opiera się na konstrukcji zwanej pętlą nieskończoną. Dlaczego zatem wspomniany informatyk zużywa butelkę szamponu i kończy jednak mycie głowy? Otóż butelka szamponu ma ograniczoną pojemność. Pomimo najszczerszych chęci nie da się czynności powtórzyć, gdy szamponu brak. "Ale przecież pętla nieskończona być miała" - zauważycie słusznie. Ano miała. Jednak brak szamponu generuje wyjątek EMissingShampooException, a to powoduje przerwanie pętli i przywrócenie informatyka do normalnego życia. Można go znowu wysłać po mleko i jajka.

Dziękuję za uwagę.

piątek, 24 czerwca 2016

Przytulaski

Dzisiaj Dzień Przytulania.

        Ponieważ nie sprecyzowano dokładnie kto kogo ma przytulać, proszę liczyć się z niespodziewanymi przytuleniami ze strony osób być może jeszcze obcych. "Jeszcze", gdyż jeśli przytulenie będzie wyjątkowo atrakcyjne, to być może z osobą przytulającą uda się Wam zaprzyjaźnić na dłużej.
Osoby wyjątkowo nieśmiałe mogą się przytulić do misia. Tudzież do poduszki.

        I chciałem Was niniejszym uspokoić, szanowne moje koleżanki, że jeśli mężczyzna podczas przytulania przechyla głowę i kładzie ją Wam pod brodą, to wcale nie dlatego, że Wam się przytula do cycków, o nie. Robi to otóż w trosce o Was, gdyż mężczyzna ów, nieogolony, mógłby podrapać lico Wasze urodziwe podczas przytulania klasycznego. A tego byśmy przecież nie chcieli, prawda?

czwartek, 16 czerwca 2016

Suchar informatyczny #2

Suchar informatyczny na dziś:

"Informatyk do informatyka:
- Wczoraj byłem na domówce, gdzie był ping do onetu 3ms!"

Komentarz:
onet - onet.pl, starożytna strona, jedna z nielicznych działających w Polsce za czasów Mieszka I. Żeby sprawdzić jakość połączenia ze stolicą (zwaną w nomenklaturze mieszkowej 'serwerem') wysyłało się gońców, zwanych pingami, i mierzyło czas, po jakim powrócą. Podany w sucharze czas 3ms (megasekundy) jest czasem wyjątkowo dobrym, umożliwiającym walkę z okolicznymi księstwami jak równy z równym. Czasy większe niż kilkadziesiąt megasekund skazywały walczące strony na bezproduktywne machanie mieczem, gdyż przeciwnika w miejscu machnięcia nie było już dawno. Zapewniały również niemałą zabawę publiczności, która z rozbawieniem obserwowała wojów walczących z niewidzialnymi przeciwnikami.
        Uwaga, zdarzało się, że wysłane pingi nie wracały. Oznaczało to brak kontaktu ze stolicą (serwerem) i powodowało, że pozbawieni dowodzenia wojowie pętali się bez sensu po arenie, albo wykonywali w kółko ten sam zestaw ruchów. A po odzyskaniu łączności ze stolicą nagle okazywało się, że wszyscy już dawno nie żyją, tylko o tym nie wiedzieli.

domówka - w czasach Mieszka impreza waleczna związana z najechaniem czyjegoś domostwa (stąd powiedzenie 'wjechać komuś na chatę') i zorganizowaniem u niego walki na miecze, topory oraz inne sztućce. Zazwyczaj wymagała zwiększonej częstotliwości kontaktów ze stolicą (serwerem), stąd wyrażona w sucharze radość z powodu niskiego pinga.

środa, 8 czerwca 2016

Święto nadejszło.

        My tu gadu gadu o tym jaki to wspaniały naród z tych informatyków, a tu cichcem nam święto nadejszło.


        Uwaga dziewczyny. Dziś DZIEŃ INFORMATYKA (koniecznie dużymi literami). Zatem jeśli przegapiłyście Światowy Dzień Pocałunku (skandal), umknął Wam jakoś Dzień Seksu (karygodne), to dzisiaj macie okazję wszystko nadrobić. Czem prędzej rzucajcie się obdarzać swoich informatyków pocałunkami i seksem. Ale już.

        No chyba, że ten informatyk tylko naprawia Wam komputer, pomaga skręcać meble, wnosi do domu ciężkie zakupy, wysłuchuje opowieści o Waszych sercowych porażkach, przytula gdy Wam smutno, jest na każde prawie zawołanie i patrzy na Was cielęcymi oczami gdy nie widzicie. Wtedy ten informatyk to tylko przyjaciel. Jutro zatem (Dzień Przyjaciela) złóżcie mu z tej okazji życzenia. Niszcząc przy okazji jego marzenia, mówiąc jakim wspaniałym jest tylko przyjacielem.


Pozdrawiam informatyków. I informatyczki.

wtorek, 31 maja 2016

Suchary informatyczne czas zacząć

        Jako, że nieubłaganie zbliża się termin, po którym zamkną mi konto od nieużywania, czas tego konta użyć. Co niniejszym czynię. Rozpoczynając cykl fantastyczno-naukowy pod tytułem "Suchary informatyczne, czyli nieładnie się tak nabijać z informatyków".

BTW (by the way, czyli po polsku "przy drodze"):
        Kultowym serialem opiewającym liczne zalety pracy informatyków oraz ich niezaprzeczalny profesjonalizm i niewątpliwie troskliwe podejście do klienta jest "IT Crowd". Polecam wszystkim, którym nudzi się aż tak, żeby im się chciało oglądać serial o informatykach.
Nie, no żartowałem. Nikomu się aż tak nie nudzi.


Zatem suchar informatyczny na dziś:

"Architekt, artysta i informatyk prowadzili dyskusję na temat czy lepiej spędzać czas z żoną czy z kochanką. Architekt stwierdził:
- Wolę spędzać czas z żoną, budując solidne fundamenty naszego związku.
Artysta rzekł:
- A ja wolę spędzać czas z kochanką, bo to daje mi uczucie tajemniczości i namiętności.
Na to informatyk:
- A ja wolę obie.
- Jak to obie?
- No bo gdy żona myśli, że jestem z kochanką a kochanka że z żoną, to mogę spokojnie siedzieć przy komputerze."

Komentarz:
        Pragnąłbym zauważyć jak optymistyczny przekaz niesie powyższy suchar. Informatyk otóż... tak, ten wykpiwany w licznych dowcipach, fatalnie ubrany, zarośnięty introwertyk z lekkim przestrachem podchodzący do kobiet... ten otóż informatyk w powyższym sucharze posiada nie tylko żonę, ale i kochankę! Sasasa, ha!
(Wprawdzie jak widać nie korzysta z ich usług, ale niech to nie umniejsza jego triumfu. Nasz bohater.)

        Skąd ta radość? No cóż, pomimo licznych zalet opiewanych na cieszących się zasłużoną sławą blogach (że wspomnę tylko o jednym: http://dziurawyworek.blogspot.com/2009/02/kochajcie-informatykow-dziewczeta.html) informatyk nie jest stworzeniem, które przeciętna kobieta chciałaby mieć w domu. Znaczy, owszem, przeciętna kobieta chciewa mieć informatyka w domu. Od czasu do czasu. Jak się jej akurat zepsuje komputer albo kupiła nową drukarkę. Ale na stałe to pożytku wielkiego z informatyka nie ma. Bo tak:
  • do kina to na "Warcraft"
  • pograć w coś - "Warcraft"
  • serial jakiś? - "IT Crowd" albo "Teoria wielkiego podrywu"
  • teatr może? - "życie to nie teatr" - mówi ciągle, opowiada
  • ugotować toto potrafi kanapki i herbatę*
  • sprzątać zaczyna jak mu trawa wyrasta na klawiaturze i tylko biurko w zasięgu rąk
  • romantyzm w jego wykonaniu to sms z emotką
  • kwiatki kupuje tylko w Farmville
  • ubiera się jak fleja albo bezdomny**
  • goli się tylko na ślub (co mu się nieczęsto zdarza)
  • kładzie się do łóżka jak już śpisz, wstaje jak jeszcze śpisz i idzie do pracy
  • wraca z pracy, je obiad (kanapki) i wraca do pracy
Bida z nędzą jak widzicie, dziewczyny, xpil potwierdzi wszystkie moje słowa. Co do słowa. I może dorzuci coś od siebie.

Podsumowanie:
Suchar dzisiejszy zaliczyć należy do kategorii fantastycznych, jako że nikt nigdy nie widział informatyka nie tylko żonatego, ale i z kochanką.


*Kanapki robię przepyszne! A woda na herbatę - miodzio.
**Albo hipster.

wtorek, 26 kwietnia 2016

Kwarki - skwarki

        Świat naukowy ekscytuje się ostatnio, że naukowcom udało się ugotować zupę skwarkową. Czy jakoś tak. W sensie, że tak długo walili młotkami w elektrony, że się owe nierozpadalne jeszcze niedawno cząstki rozpadły na nierozpadalne jeszcze kwarki. I te rozpadnięte elektrony tworzą kwantową ciecz spinową. Z tego wszystkiego przeciętny zjadacz białego pieczywa rozumie co najwyżej ‘ciecz’. Którą to ciecz w niewielkich ilościach w celach absolutnie naukowych produkują w domach Polacy. Ale ciecz upichcona przez naukowców to zupełnie inna ciecz.

        Cóż więc takiego ekscytującego jest w tej kwantowej cieczy spinowej, że taką wzbudza ekscytację? Ano ponoć jest kolejnym stanem skupienia. A stany skupienia, drogie dzieci, mamy następujące:
 - stan ciekły - np znana wszystkim woda w postaci wody;
 - stan stały - np znana wszystkim woda w postaci lodu;
 - stan gazowy - np znana wszystkim woda w postaci pary;
 - stan galaretkowy - np znana wszystkim woda z dodatkiem smakowym i żelatyną,
 - stan brejowy - np znana wszystkim woda z dodatkiem jakiegoś rzekomo zdrowego badziewia w postaci marchewek, porów i szpinaku, a wszystko zmiksowane aż do uzyskania stanu brejowego;
        Naukowcy upierają się, że istnieje jeszcze stan plazmowy. Ale nie z nami te numery Bruner, jak mawiał Janosik, plazmowe to są tylko telewizory i wszyscy o tym wiedzą.

        Jakżesz ci mądrale doszli do tego odkrycia. Otóż opowiadam, w skrócie i z tłumaczeniami z języka bełkotliwego na białopieczywozjadaczowy, fabularyzując co nudniejsze kawałki.

        Usiedli więc razu pewnego jajogłowi z MIT. Usiedli i zadumali się, albowiem problem mieli okrutny.
Panowie - powiada jeden - zła wiedźma z Krainy Finansjery chce obciąć nam fundusze. Że niby badania nad kolorem kłaczków w pępku tudzież liczbą aniołów, które się zmieszczą na czubku szpilki są, cytuję - “nieprzyszłościowe, nudne i przynoszące ujmę naszej szacownej uczelni”. W związku z tym haniebnym pozbawieniem nas prawa do zajmowania się pierdołami złożyłem obietnicę, że w ciągu trzech dni dostarczymy pomysł na badania “nowoczesne, atrakcyjne oraz przynoszące chlubę naszej wspaniałej uczelni”. Mamy trzy dni, panowie, nikt stąd nie wyjdzie dopóki czegoś nie wymyślimy.
I ruszyły umysły wspaniałe na wycieczkę po Krainie Wyobraźni. Czegóż to oni po drodze nie wymyślili:
 - zimna fuzja,
 - teleportacja,
 - odczytywanie myśli,
 - lekarstwo na raka,
 - napęd tachionowy,
 - replikatory żywności,
 - holografia,
 - i mnóstwo innych.
        Wszystkie odpadły. Z jednego powodu. Bardzo łatwo da się zweryfikować czy to działa czy nie. A umysły bystre wiedzą, że jak się łatwo da zweryfikować to potem będą kłopoty. No i wymyślili kwantową ciecz spinową. Przeciętny pracownik finansów na słowo ‘kwant’ wyłącza mózg. Gdyby się trafił jakiś nieprzeciętny, to się go dobije ‘spinową’. A zweryfikować się tego nie da, bo kto kiedy widział kwanta albo spina?

Jak umyślili, tak się zabrali do roboty. Ruszyli z kopyta - 10 miesięcy hodowali kryształ herbertsmithytu. 10 miesięcy:
 - No jak się ma nasz kryształek? Chcesz amciu? Ciepło kryształkowi?
        Po 10 miesiącach nadszedł czas zbiorów. 7 milimetrów długości i 0,2 grama wagi. Wypasiony, nie? Ale nie bądźmy drobiazgowi. Po zbiorach kryształ był poddawany szczegółowym badaniom. I ani słowa o tym jakież to były badania. Ale był skrupulatnie obserwowany. No i w czasie tych obserwacji zauważono ułamkowe stany kwantowe.
 - Stefan, widziałeś? Ułamkowy stan kwantowy.
 - Gdzie?
 - No tam, po lewej, obok tego atomu miedzi? O, patrz, znowu.
 - A faktycznie, jest. Ale ułamkowy, ja cię kręcę. Takiego ułamkowego to jeszcze nie widziałem.
        Udało się owym uczonym zmierzyć te stany kwantowe, którym od razu nadano wdzięczną nazwę spinonów, za pomocą techniki rozpraszania neutronów. Siedzą sobie spokojnie skupione neutrony, a naukowcy jak nie zaczną je rozpraszać. A to muzyką, a to filmem, a to hałasem nagłym. Wszystko, żeby neutrony nie mogły się skupić. I zażartowali na koniec “Po raz pierwszy w sposób jasny i szczegółowy widzimy potwierdzenie teorii dotyczących kwantowych cieczy spinowych”. Bo która pani z finansów powie, że nie widzi tu żadnych spinonów, skoro kolorowe wykresy na ekranie tak ładnie wyglądają? I na kolejnych 10 lat pieniążki płyną szerokim strumieniem. Wróć - kwantową cieczą spinową.

piątek, 4 marca 2016

O dzielnym Jacku, co wirusy zwalczał

        Przybiegła do mnie pani z pokoju obok... Tak, na facebooku mogę pisać suchary informatyczne, ale w pracy jestem informatyczną osobowością, której przynosi się dary i prosi o pomoc oraz modlitwę. Przy czym to pierwsze niosę, a to drugie nie działa. Więc przybiegła do mnie pani z pokoju obok. Po pomoc i modlitwę (ciągle nie działa), a nie w żadnym innym celu, gdyż jestem emerytem i tylko pomocą i modlitwą (tutaj też nie) mogę służyć. Przybiegła więc z przerażeniem na twarzy i włosem rozwianym. Boże, myślę, ani chybi mamy w firmie jakiegoś lubieżnika, który w akcie desperacji postanowił napastować niewinną niewiastę w wieku niespełna emerytalnym. I zwraca się do mnie słowami (pani z rozwianym włosem, a nie rzekomy lubieżnik):
        O wielki, mądry i dobrotliwy (czytaj: panie Jacku), kilka głębokich wdechów i wydechów zwanych popularnie sapaniem, Obyś żył wiecznie w szczęściu i otoczeniu 72 dziewic (czytaj: panie Jacku), ktoś mi się włamał do komputera!

Wychyliłem się zza monitora…


        Jako, że z punktu widzenia Jacka opis wychylania się zza monitora nie wygląda zbyt ekscytująco i dramatycznie, zostanie on poniżej przedstawiony z punktu widzenia obiektywnego niewątpliwie narratora.

        Panie Jacku, panie Jacku, ktoś mi się włamał do komputera! - przestraszonym głosem krzyczała kobieta w średnim wieku (w zasadzie powinno zostać napisane - starsza kobieta, jednakże ponieważ Jacek niebezpiecznie zbliża się do wieku, w którym ktoś powie o nim - starszy pan, trzymać się będziemy wersji - w średnim wieku) zatrzymując się w progu pokoju. Pokój otrzymał swoją szlachetną i sugerującą wyposażenie chociaż w jedno okno nazwę nie z powodu posiadania chociaż jednego okna, ale z powodu przepisów, które zabraniają umieszczać informatyków w ciemnych, wilgotnych i dusznych norach. Niemniej, pomimo nazywania pokojem, była to ciemna, wilgotna i duszna nora, w której bezduszni przełożeni umieścili kwiat miejscowych informatyków, wychodząc najwidoczniej z założenia, że skoro i tak nie mają oni czasu podziwiać krajobrazów za oknem, to niepotrzebne im i samo okno. Stało się zatem jasne - w opozycji do mroku panującego w pokoju - dlaczego przestraszona i szukająca pomocy kobieta nie zdecydowała się jednak zapuścić dalej niż do progu. 

        Panie Jacku? - dużo bardziej adekwatnym w tej sytuacji szeptem krzyknęła jeszcze raz. Tym razem była reakcja. Informatycy nigdy nie reagują za pierwszym razem. Może sobie pójdzie. Nie poszła. Zaskrzypiało obrotowe krzesło. Zza olbrzymiego, ustawionego standardowo tyłem do wejścia, monitora wychyliło się nie licujące z ogólnie mało sympatycznym krajobrazem pokoju zaskakująco sympatyczne lico Jacka. Słucham panią - powiedział głośno. Co w tych warunkach okazało się ledwo słyszalnym szeptem, który nie poruszył ani odrobiny kurzu zebranego przez lata na stertach dokumentów porozrzucanych po biurku. Choć według kryteriów samych informatyków dokumenty owe były "precyzyjnie rozmieszczone, aby w każdej chwili być pod ręką". Wyszeptane Słucham panią, choć serce i umysł, zajęte rozważaniem wyższości interfejsów nad klasami abstrakcyjnymi w konstrukcyjnych wzorcach projektowych, krzyczały - Czego?!.

        Ktoś mi się włamał do komputera i zamienia litery na cyfry - wyszeptała pani w średnim wieku. Wychylony zza monitora Jacek zareagował gwałtownie. Unosząc lewą brew. Co jednak nie wystraszyło ciągle stojącej w progu interesantki. Choć trzeba jej przyznać, że przechyliła się do wnętrza pokoju. Może by pan zajrzał do mnie i zobaczył co się dzieje? - aż zatrząsł się z oburzenia Jacek wewnętrznie na te słowa. Miałby opuścić ten urokliwy zakątek w piwnicy i udać się na przeraźliwie jasno oświetlone, pełne ludzi Drugie Piętro? Wspomnieć należy, że Drugie Piętro to nie jest jakieś tam sobie drugie piętro, jak w dowolnym budynku. To Drugie Piętro jest piętrem, na którym mieszka legendarna Dyrekcja. Jacek nigdy nie widział Dyrekcji, ale wie, że Dyrekcja mieszka na drugim piętrze i ma moc stawiania pieczątek na wnioskach urlopowych. Zazwyczaj pieczątek z podpisem “Zezwalam”, bo kto by zabraniał wyjazdu w listopadzie nad morze. Zdobycie pieczątki nie jest łatwe, gdyż wniosek urlopowy zostawia się w Sekretariacie Dyrekcji. A w Sekretariacie pracuje Sekretarka. Gdyby można było tu wstawić muzykę, to byłoby to coś dramatycznego, wieszczącego niebezpieczeństwo i grozę. Sekretarka na widok bladego, chudego, lekko przykurzonego i rozczochranego informatyka, zamiast uciec jak każda normalna kobieta, uśmiecha się i pyta w czym może pomóc.W czym może pomóc! Do informatyka! I jeszcze młoda jest! I stoi potem ten nieszczęśnik, ściskając w ręku coraz bardziej przepocony wniosek o urlop, z językiem przyschniętym do podniebienia, szukając w myślach sformułowania, które nie będzie bezmyślnym bełkotem. Bo ja… rzuca cicho, potem drżącą ręką podaje kartkę Sekretarce. Następuje sekunda, w której kartkę trzymają oboje. W powietrzu czuć seksualne napięcie. Przestraszony tą intymną niemal bliskością informatyk puszcza kartkę, spuszcza wzrok i tyłem wycofuje się za próg. Informację o przyznaniu urlopu dostanie już, jak cywilizowany człowiek, mailem.

        Drugie Piętro. Jacek wraca do pozycji za monitorem i wstaje. Wstając zahacza mięśniami brzucha o biurko. Biurko drży. Lekko, niemal niezauważalnie. Nieubłagana fizyka przenosi drgania na podstawę monitora, stąd na resztę monitora. Stojący na monitorze posążek Buddy, od lat na skutek kolejnych wstrząsów przesuwający się w kierunku krawędzi, przekroczył punkt, w którym grawitacja i tarcie utrzymywały go na monitorze. Ta sama grawitacja bezlitośnie ściąga go teraz na dół. Spadając na klawiaturę odbija się kilka razy, zupełnie przypadkowo wpisując w otwartym oknie wzór unifikujący grawitację z pozostałymi siłami. Wzór, który za kilka lat pozwoliłby na opracowanie zimnej fuzji, antygrawitacji, napędu tachionowego, lekarstwa na raka i eliksiru odmładzającego. Pozwoliłby, gdyby nie Jacek, który, powróciwszy kilka minut później z drugiego piętra, skasował go uznając za jakieś przypadkowe bzdury, skazując w ten sposób ludzkość na kilka dodatkowych wieków mrocznych.

Idzie - powiedział i ruszył. W jakiś niepojęty sposób tumany kurzu na stertach perfekcyjnie ułożonych dokumentów nawet nie drgnęły. Wydawało się, że nie szedł a płynął. Kubek z kawą w jego dłoni poruszał się ruchem idealnie jednostajnym prostoliniowym. Pomijając zakręty.

Bo ja go, panie Jacku, wyłączyłam.
Włączy… Wpisze hasło...
O widzi Pan, widzi. Naciskam litery a piszą się cyfry. To wirus, czy ktoś się włamał, panie Jacku?
Siorb - łyknął łyk kawy, a raczej zimnej lury zrobionej rano, której nie było czasu do tej pory wypić.
Siorb - spojrzał na panią w średnim wieku zastanawiając się, jaki sposób śmierci będzie adekwatny.
Siorb - spojrzał na świecący na niebiesko na małym notebooku klawisz Numlock.
Siorb - tym razem obmyślając plan pozbycia się ciała.
Siorb - a wszystko w nim krzyczało, choć oblicze jego pozostało profesjonalnie chłodne.
Siorb - nacisnął klawisz Numlock, odwrócił się i odszedł.
        
        Za znikającą we mgle postacią Jacka z boskim niemal uwielbieniem patrzyła pani w średnim wieku. Siorb - rozległo się ostatni raz. Jacek zniknął za zakrętem schodów. Czas przyspieszył i świat ponownie zaczął oddychać.

poniedziałek, 29 lutego 2016

Tramwaj, czerwony, przez ulice mego miasta mknie

        Jedzie sobie człowiek rano do pracy. Właściwie dla ludzi to jest środek nocy, ale utarło się mówić, że rano. Więc jedzie sobie człowiek (w tej roli ja) tramwajem (w tej roli tramwaj, czerwony, co przez ulice mego miasta mknie) do pracy (w tej roli pewna budżetowa instytucja mająca w nazwie kilka wielosylabowych słów). Środek nocy, więc człowiek jeszcze dobrze nie obudzony. Próbuje czytać książkę (w tej roli “Buty szczęścia” Ewy Woydyłło), ale co otwiera oczy to jest na tej samej stronie. Próbuje słuchać muzyki (w tej roli któraś z płyt Cohena), ale też mu to słabo idzie. Bo słabo się słucha jak się przysypia.

         I nagle jak nie ryknie coś na cały tramwaj: “Czy Twoje dziecko odpowiednio szczotkuje zęby mleczne?” Podskoczyłem, jako i podskoczyła połowa tramwaju. Rozejrzeliśmy się ze zgrozą szukając dającego się zabić źródła tego nowego rodzaju marketingu bezpośredniego. A głos spod sufitu kontynuuje: “Sfinansowana z funduszy szwajcarskich nasza kampania pomoże Ci z tym problemem…”. Dobra, pomyślałem, Jacek, twardy jesteś, dasz radę.

         Dałem radę. Aż 4 minuty później: “Czy Twoje dziecko odpowiednio szczotkuje zęby mleczne?”. No żesz qwa, tym razem już prawie spałem. A miejsce, muszę się pochwalić, miałem wyborne do porannej drzemki w tramwaju (tyłem do kierunku jazdy co zapewnia nieprzelecenie przez przednią szybę w przypadku stłuczki, brak ławki przede mną pozwalający wyciągnąć nogi, agregat grzejący za plecami zapewniający miłe ciepełko). A potem tak jeszcze 3 razy. Miałem sporo czasu żeby wymyślić jaką karę powinien ponieść pomysłodawca tego wynalazku. I adekwatną, choć zapewniam - okrutną, karą byłaby całodniowa przejażdżka takim tramwajem z wtrącającym się we wszystko głosem z sufitu. I wcale nie byłoby mi go żal. 5 razy w ciągu niespełna półgodzinnej jazdy? Naprawdę?

I otóż w trakcie tej katorżniczej jazdy przeżywa człowiek etapy znane skądinąd.

Zaprzeczenie - “Nie, chyba się przesłyszałem. Ale inni też wyglądają jakby słyszeli. Zbiorowa halucynacja? Niemożliwe, to się nie może dziać naprawdę. Nie w moim tramwaju.”

Gniew - “Noż kruca bomba i motyla noga! Jakim cudem można było wpaść na taki kretyński pomysł? Jak tego nie wyłączą już nigdy więcej nie pojadę tramwajem. I wysiadam na najbliższym przystanku!”

Targowanie - “Panie motorniczy, no bądź pan człowiek i wyłącz to cholerstwo. Krowy przestają dawać mleko, a kury jajka znosić. Jak pan to wyłączy to już zawsze będę płacił za bilet. Słowo emeryta.”

Depresja - “To się nie uda. Już zawsze będę wysłuchiwał 10 razy dziennie reklamy o grubych dzieciach z brudnymi zębami sponsorowanych przez Szwajcarów. Niech mnie ktoś przytuli. To jakiś szwajcarski spisek. Chcą nas zmęczyć psychicznie, aby potem łatwo podbić i zdobyć wreszcie dostęp do morza. Chcę do mamy. Niech mi ktoś zrobi herbatkę z rumiankiem...”

Akceptacja - “Niech zatem tak będzie. Skoro niczego nie można zrobić, skoro rząd nasz do spółki ze szwajcarskim chce zrobić z nas bezwolne kukły sepleniące o otyłości i próchnicy, to niech tak będzie. Widocznie kosmos tak chciał. Nienawidzę Cię kosmosie. Jeszcze tylko dwa przystanki.”

I w ten sposób dojeżdżamy do pracy pogodzeni z losem, a zatem rozluźnieni, pełni werwy i gotowi sprzedać swój czas szefowi za podłą pensję. Radujmy się.

wtorek, 2 lutego 2016

Runcośtam

        Więc - choć czasem trudno w to uwierzyć - jest zima i jest zimno. Nawet bywa śnieg. Co niektórym szaleńcom nie przeszkadza biegać. Ale żeby tam po prostu biegać. To by było trywialne. Więc wymyślili sobie - uwaga - Runmageddon. Takie niby odniesienie do armageddonu, czaicie? Że niby trudne jak diabli i niszczące. Pomyślałem “A pojadę, zobaczę o co - nomen omen - biega” (gdyż myślę pięknie, czasem wtrącając sentencje łacińskie). Jako pomyślałem, tak uczyniłem. I przybywszy na miejsce, i zobaczywszy cóż tym nieszczęśnikom przygotowano pomyślałem - “O ku… pardon… O kyrie eleison” (a czasem greckie).

Kontener...
        Na powyższym obrazku widzimy młodego człowieka (to nie ja), któren z zachwytem spogląda do wnętrza kontenera. Cóż takiego się w owym kontenerze kryje, że do niego młodzież zagląda z zachwytem? Skarby jakoweś? Napis “Meta”? Skąpo odziane niewiasty machające chusteczkami? Nie, szanowne i szanowni, wnętrze kontenera zawiera otóż...

...z wodą
...ni mniej ni więcej tylko wodę w dwóch postaciach. W postaci zimnej, ale ciekłej i w postaci jeszcze bardziej zimnej. A żeby ta jeszcze bardziej zimna nie zamieniła się w tylko zimną, to jej dorzucano ciągle. Zwłaszcza jeśli “przypadkowo” można było sypnąć jej komuś na głowę.

        Zgadujemy zatem, że na twarzy owego zapatrzonego w zawartość kontenera nieszczęśnika nie maluje się wyraz zachwytu, ale raczej coś w stylu “O ku… pardon… O kyrie eleison”. Niektórym zapomniano powiedzieć, że za styl dodatkowych not nie przyznają, więc skakali do tego na główkę albo na bombę. Tak. Składam ten brak rozsądku na zmęczenie po około 6 kilometrach pokonanych wcześniej.
        W dalszej kolejności już lajcik. Czołganie pod armatą (czy tam haubicą), bieg wśród rażących prądem wiszących sznurków, wbieganie pod górkę śliską jak diabli, po czym z tej górki zjazd na tyłkach (tudzież w przypadku płci na starcie biegu jeszcze pięknej - na zgrabnych niewątpliwie tyłeczkach), pokonanie namiotu szczelnie wypełnionego gryzącym w oczy dymem i jako wisienka na torcie - przedarcie się przez barykadę stworzoną z żołnierzy w pełnym rynsztunku.

        I ja tam byłem, miodu i wina nie piłem, bo nie było, ale zdjęcia robiłem. A nie jest praca fotografa łatwa, powiadam Wam.

To też nie ja, proszę się nie ekscytować. Ale byłem blisko.
        Jak się biegło? - zapytacie. No przecież to nie do mnie pytanie. Jeśli są rzeczy, których nie robię, to bieganie jest na pierwszym miejscu. Zaraz za nietańczeniem i nieśpiewaniem. Ale mam relacje z pierwszej ręki. Dwie znajome, które biegły, niemal bez zająknienia stwierdziły, że było super, czad i w ogóle to by zaraz mogły lecieć na drugą rundę, na co organizator przytomnie nie zezwalał. Nie wiem czego im tam dosypują do napojów (bo jakieś napoje rozdawali), ale kopa to musi mieć niezłego.
        Ile im za to płacą? - zapytacie. Nie ‘im’ otóż tylko ‘oni’. Tak, to niewiarygodne, ale są ludzie (całkiem dużo ludzi, jakieś półtora tysiąca), którzy zapłacili za to, żeby ich gonić w transzejach, przez bunkry, przez kontener z wodą, przeczołgać pod armatą, popieścić prądem, zatruć dymem, poobijać przez żołnierzy i nie wiem co tam jeszcze było na poprzednich 5,5 kilometrach. Naprawdę. Oni to dobrowolnie.

piątek, 8 stycznia 2016

A jednak żyje



        Dochodzą mię słuchy, iż pojawiły się słuchy, iż blog ów ten umiera. Niniejszym dementuję owe kalumnie. Blog żyje i żył w swej zieloności będzie. Do samego końca. Mojego albo jego.

        Ja natomiast, jako osoba w wieku już podeszłym, tak, podeszłym, szukam miejsca na emeryturę. Takiego gdzie dziewczyny gorące (choć tylko popatrzeć już zostało), wino schłodzone (tego mi jeszcze nie odebrano), a temperatury znośne przez cały rok. No i w poszukiwaniach swych popatrzajta co znalazłem:

         Chlip. Aż się wzruszyłem. Wprawdzie nic nie piszą o dziewczynach i o winie, ale bądźmy szczerzy - dla nas, starych ludzi, liczy się najbardziej, żeby ogrzać gnaty. Od stycznia do grudnia temperatura pomiędzy 24 a 29 stopni. W nocy od 15 do 22 stopni. W wodzie od 19 do 23 stopni. A w Polsce w sierpniu bywało 9. Tak, gdzieś tam jest mój dom.



        Ach, bo mnie tu szturchają, żeby powiedzieć co w święta i jak Sylwester. Sylwester dziękuje, ma się dobrze, a w święta tradycyjnie odpoczywałem. Gdyż jako słabo wierzący wdzięczny jestem katolikom za te dodatkowe dni wolne w roku. I uważam, że w ramach równouprawnienia dni święte wszystkich religii powinny być wolnymi od pracy. Dlaczego mielibyśmy dyskryminować pastafarian (zarejestrowali ich w końcu?), dla których dniem świętym jest, o ile się nie mylę, piątek. Bardzo bym sobie cenił wolny piątek. Albo wyznawców boga kraba z jakiejś zapyziałej wysepki na Pacyfiku, którzy świętują każdy pierwszy tydzień po pełni księżyca. Albo dni święte pozostałych kilkuset religii, z których każda uważa się za jedyną prawdziwą, a swojego boga/bogów za wszechmocnego i wszystkowiedzącego. Tak, w tym temacie jestem za pełnym równouprawnieniem.