Nie z bitwy pod Grunwaldem wspomnienia, o nie. Choć złośliwi (już ich usunąłem z FB) twierdzą, że patrząc na mnie dochodzą do wniosku, iż jest szansa, że mogłem uczestniczyć. Zatem nie.
Knypkiem będąc jeszcze razu pewnego na wakacjach u babci na wsi zapadłej bawiliśmy się w Indian (się czytało 'Winnetou'). Indianie potrzebują łuków, więc zrobiliśmy łuki. Babcia trochę marudziła, że jej znowu ktoś zwędził kawałek sznurka do bielizny, ale kto by tam słuchał starszej białej squaw. Mieliśmy zatem łuki. Teraz strzały. Młode pędy leszczyny były idealne. Dość sztywne, prawie idealnie proste, cięższe z jednej strony co pozwalało osiągać odpowiednią trajektorię balistyczną. Oczywiście wtedy nie znaliśmy słów czterosylabowych więc zamiast "trajektorię balistyczną" mówiliśmy "łaaaa, ale leci". Ale słabo się wbijały w cel. Myśl młodzieńcza doprowadziła nas do warsztatu dziadka, w którym to warsztacie znaleźliśmy gwoździe we wszelkich rozmiarach. Zaczęliśmy oczywiście od największych, a co. Niestety z racji tego, że sam gwóźdź był cięższy od reszty strzały trajektorie balistyczne trudno już było nazwać balistycznymi. Stanęło kompromisowo na trochę mniejszych, ale ciągle robiących wrażenie.
Nieodłącznym elementem bycia wiejskim Indianinem jest strzelanie z łuku do góry w konkurencji "kto wyżej". W żaden sposób oczywiście nie dało się tego mierzyć więc zawody były nieustającym potokiem młodzieńczych "komplementów" prawionych sobie wzajemnie. Aż któregoś razu wystrzeliłem w górę, strzała mknęła prosto, tak prosto, że patrząc na nią w górę widziałem tylko zmniejszający się punkt. Po osiągnięciu wysokości orbity geostacjonarnej zaczęła wracać. Punkt zaczął rosnąć. Zdałem sobie sprawę, że wraca dokładnie po trasie, którą pokonała w górą. Co oznacza, że wyląduje dokładnie w miejscu, z którego wyleciała. Przed moimi młodymi oczami przeleciało mi całe moje młodzieńcze życie (Ania z przedszkola i pierwsze trzymanie za rękę, pierwszy Teleranek, pierwsza wizyta w kinie, podglądanie dziewczyn podczas leżakowania). I wtedy właśnie, widząc tę strzałę wracającą do miejsca swego wystrzelenia pomyślałem "o oł".
"O oł" - myślę, że to właśnie pomyślał dyrektor okrętu podwodnego, który wystrzelił tę rakietę.
Zdjęcie niesamowite! Mam nadzieję, że usunąłeś się w porę z pola rażenia swego pocisku i nie trzeba było pędzić z Tobą wozem strażackim na pogotowie.
OdpowiedzUsuńMiłego,;)
Stałem jak sparaliżowany. Gwóźdź przeszedł między palcami na stopie. Wyczerpałem wtedy limit szczęścia w życiu ;)
Usuńo oł-pieknie i poetycko wyrażone emocje:)));)
OdpowiedzUsuńAlicja;)
Celem było przedstawić emocje zrozumiale, ale że przy okazji wyszło poetycko... Widać mam dar ;)
Usuń