poniedziałek, 24 grudnia 2012

Łaski bez

        Z racji tego, że świat znowu dał ciała i koncertowo się nie skończył zmuszony jestem jak co roku złożyć życzenia z okazji tego co niektórzy nazywają Świętami Bożego Narodzenia a pozostali, pozostający ciągle w upokarzającej mniejszości, kilkoma dniami dodatkowo wolnymi od pracy.

        Kochani zatem moi drodzy mili radiosłuchacze. Z okazji tychże wspomnianych już przeze mnie Świąt Bożego Narodzenia (które od tej chwili pozwolę sobie nazywać po prostu Świętami, jeśli nikt nie ma nic przeciwko temu (jeśli ma to niech zachowa to dla siebie, bo i tak mnie to nie obchodzi)), które to Święta traktować należy wyjątkowo albowiem dane nam zostały znienacka na skutek fatalnego błędu w obliczeniach popełnionego przez starożytnych Majów (jak można ufać komuś kto obliczeń na parę tysięcy lat do przodu dokonuje na glinianej tabliczce?)...… eee, o czym to ja... a o życzeniach.

Więc...

        Niech przede wszystkim niech te święta nie będą naszymi (tu się bezczelnie podpinam pod własne życzenia, ale chciałbym żeby dla mnie też nie były ostatnie) ostatnimi. Niech będą radosne, chyba że ktoś bardzo lubi być smutny, wtedy niech dla niego będą smutne. Niech będą rodzinne, chyba że ktoś nie za bardzo przepada za rodziną. Niech będą spokojne, chyba że kogoś spokój nudzi i potrzebuje emocji i wrażeń, wtedy niech będą dla niego/niej pełne wrażeń. Niech będą pełne prezentów (wiem, że nie o to chodzi, ale aż tak oderwany od rzeczywistości nie jestem, żeby myśleć, że się bez prezentów obejdzie), chyba że ktoś prezentów nie lubi, wtedy... wróć, czy jest ktoś kto nie lubi prezentów? (pomijając mnie, ja sobie prezenty sam kupuję. ZAWSZE są trafione).Krótko mówiąc niechże one będą takie jakbyście chcieli żeby były.

No. To do zobaczenia w Nowym Roku, co?

PS. A Hermionę się uprasza o niesprowadzanie mnie na złą drogę zachętami do czytania sprośnych miesięczników. Heloł, ja tu zgrywam porządnego faceta.

czwartek, 20 grudnia 2012

Już za chwileczkę...

        Telewizja Cat’astrophic specjalizująca się w nadawaniu krótkich holofilmików o Mrrau’ach (zwanych lokalnie kotami) z planety Fnghhhh’t (zwanej lokalnie Ziemią) oraz programów katastroficznych transmitowanych na żywo zaprasza na transmisję przejścia gwiazdy karłowatej tworzącej ze słońcem planety Fnghhhh’t układ podwójny przez peryhelium. Dla ułatwienia będziemy posługiwać się lokalnymi dla Fnghhhh’t jednostkami miary, doskonale znanymi naszym holowidzom z licznych naszych transmisji z życia Mrrau’ów.

Wprowadzenie dla tych, którzy nie są na bieżąco.

        Gwiazda karłowata (zwana lokalnie Nibiru, Nemezis, Planeta X) przechodzi przez peryhelium co każde 256 tysięcy lat powodując liczne kataklizmy na planetach układu słonecznego. Pokazujemy relacje z tych przejść od 18 milionów lat. Tym razem jednak będzie to przejście szczególne. Pierwszy raz albowiem będziemy mogli na żywo obserwować zagładę inteligentnej cywilizacji. Trzecia planeta ze wspomnianego układu wykształciła bowiem cywilizację Mrrau’ów, inteligentnych czworonożnych stworzeń, twardą ręką rządzących swoimi poddanymi, humanoidalnymi L’dz. Interesujące jest, że Mrrau poza udomowieniem L’dz nie wykazywały żadnych przejawów działań, których oczekiwać można po inteligentnych społeczeństwach. Nie wykształciły kultury technicznej, nie przejawiają zamiłowań artystycznych, ograniczyły interakcje społeczne do jednego miesiąca w roku (tzw koty marcowe). W zamian pozostawiły dość dużą swobodę swoim udomowionym zwierzakom - L’dz. Wbrew wszelkim prognozom naszych analityków taka koncepcja rozwoju zadziwiająco dobrze się udała. L’dz nie tylko przejęli opiekę nad Mrrau, nie tylko zaczęli zapewniać im wyżywienie i schronienie. Zaczęli budować dla ich potrzeb całe kompleksy (tzw mieszkania), w których Mrrau spędzają całe dnie śpiąc i leniuchując gdy w tym czasie L’dz udają się do pracy aby zarobić na ich utrzymanie. Podczas pobytu w mieszkaniu L’dz są całkowicie na usługi Mrrau. Karmią gdy Mrrau są głodne, bawią się z nimi gdy potrzebują rozrywki, uruchamiają podgrzewane leżanki (tzw notebooki) gdy im zimno i muszą się ogrzać oraz filmują wszystkie zachowania Mrrau i udostępniają te nagrania w ogólnoplanetarnej sieci (tzw internet). Nieposłuszeństwo L’dz karane jest zniszczeniem elementów wyposażenia mieszkania, co wydaje się być dla L’dz szczególnie dotkliwą karą.

        Wspomniane wcześniej nagrania cieszą się szalonym powodzeniem wśród wielorasowego społeczeństwa siedmiu galaktyk a nasza stacja ma monopol na ich transmisję. Z tego powodu dział naukowy nasze stacji już kilka tysięcy lat temu podjął pierwsze próby ostrzeżenia Mrrau o zbliżającej się katastrofie. Nasza misja ląduje na Fnghhhh’t i nawiązuje kontakt z Mrrau. Niestety, wrodzone lenistwo Mrrau powoduje, że przekazane informacje o nadchodzącym kataklizmie zostają utrwalone tylko w obrazkach na skałach wykonanych przez ich świeżo udomowionych L’dz, zwanych wtedy Sumerami. Widać na nich Mrrau wskazujących na nieboskłon, niestety przekaz wynikający z tych malunków zaginął w mrokach dziejów.

        Kolejna próba, kilka tysięcy lat później. Kontakt z Mrrau zamieszkującymi tzw Egipt. Wydawało się, że stopień rozwoju Mrrau jest odpowiedni do przyswojenia informacji. Ich podopieczni budują dla Mrrau budynki zwane piramidami, grobowce, w których razem ze zmarłym Mrrau składa się do grobu wszystkie jego doczesne dobra oraz jego podopiecznych. Niestety, pomimo, że informacje zostały zapisane przepadły dla kolejnych pokoleń Mrrau, ponieważ do zapisu użyto unikalnego w skali siedmiu galaktyk pisma obrazkowego zwanego hieroglifami.

        Ostatnia próba, około trzy i pół tysiąca lat temu, lądowanie w ówczesnym centrum rozwoju cywilizacji Mrrau. Nasza delegacja dopilnowała aby tym razem przekaz na pewno został utrwalony. Poddani Mrrau, zwani Majami, dokonują zapisu informacji a następnie na tej podstawie obliczają datę następnego przejścia gwiazdy karłowatej przez peryhelium. Wypada za trzy i pół tysiąca lat i trzy miesiące. Czyli jutro.

I w tym momencie wracamy do relacji, którą nasz wysłannik będzie nadawał na bieżąco.

Data operacyjna: K minus Jeden Dzień:
        Rasa Mrrau, jedyna inteligentna rasa zamieszkująca planetę Fnghhhh’t nie wykazuje absolutnie żadnych oznak niepokoju. Zdumiewająca beztroska biorąc pod uwagę że za niecałe 24 godziny nadejdzie koniec świata, który znają. Koniec planety. Według naszych obliczeń tak bliskie przejście gwiazdy karłowatej spowoduje rozerwanie większości planet układu słonecznego. Nie ma najmniejszej szansy aby cokolwiek co pozostanie na planecie było w stanie to przeżyć. Czy to beztroska? Czy zimne wyrachowanie? Czy widowisko przygotowane dla międzygalaktycznej publiczności? Czy może beznadzieja prowadząca do samozagłady? Nie wiemy. Jedynie L’dz, służący Mrrau wykazują drobne oznaki zdenerwowania przejawiające się we wzmożonych zakupach kociej karmy. Czekamy. Zdumiewająco zimna krew.

Data operacyjna: K minus Siedemnaście Godzin:
        Rasie Mrrau zostało niecałe 24 godziny na opuszczenie planety i układu słonecznego. Według obliczeń naszych analityków operacja na taką skalę powinna rozpocząć się kilka lat temu. Mimo to nic się nie dzieje. W sieciach komunikacyjnych Mrrau daje się zauważyć rosnącą popularność filmów o Mrrau oraz żartów z tzw. końca świata. Niesamowite opanowanie lub niesamowita niefrasobliwość. To pytanie zadają sobie tryliardy naszych holosłuchaczy.

Data operacyjna: K minus Dwie Minuty:
        Wpływ gwiazdy karłowatej daję się we znaki na jedynej zamieszkanej planecie układu, Fnghhhh’t zwanej lokalnie Ziemią. Brak reakcji ze strony Mrrau wzbudza entuzjazm u słuchaczy naszej stacji. Czekamy na coś spektakularnego, coś niesamowitego, coś co na zawsze utrwali się w cywilizacjach siedmiu galaktyk. Czekamy...

Data operacyjna: K minus Zero Zero:
        Maksymalne zbliżenie gwiazdy karłowatej do gwiazdy centralnej układu. Planety ulegają rozerwaniu, wśród nich trzecia zamieszkana... a raczej kiedyś zamieszkana przez inteligentną (?) rasę kotowatych zwaną Mrrau. Pierwsza rasa w historii siedmiu galaktyk, która ostrzeżona o zbliżającej się katastrofie trzykrotnie w ciągu kilku tysięcy lat zamiast podjąć przygotowania do ewakuacji bawiła się świetnie z tejże katastrofy żartując. Rzecz dotychczas niespotykana. Rzecz prawdopodobnie nie do powtórzenia. Jakaż to rasa mogła być tak butna by zignorować wielokrotne ostrzeżenie? Dlaczego chciałaby popełnić samohekatombę? Czyż lenistwo może być silniejsze od woli przeżycia? To pytanie, na które nigdy nie poznamy odpowiedzi. Uczcijmy minutą ciszy dumną i leniwą rasę Mrrau. Do zobaczenia jutro, gdy będziemy transmitować na żywo moment wybuchu supernowej w galaktyce FFFn’gra.

środa, 12 grudnia 2012

Koniec...

12.12.12.
Czy to nie wspaniała data na koniec świata? Dużo lepsza niż 21.12.12. To jest takie niesymetryczne. A 12.12.12? To piękna data. 3 takie same liczby. Każda z nich w sumie daje 3. Ich suma dzieli się przez 3. Suma ich sum dzieli się przez 3. Piękna liczba.

        No dajcie spokój? Naprawdę wierzycie, że trzy tysiące lat temu żyło na ziemi plemię, które nie tylko nie wynalazło pilota do telewizora ale nawet nie wynalazło telewizora a przewidziało koniec świata? Bo oglądam internet i oczom nie wierzę. Są ludzie, którzy wierzą. Tacy, którzy wierzą, że siedemnasta z kolei przepowiednia końca świata będzie w nomen omen końcu prawdziwa. Ale żeby było zabawniej, oni tak wierzą w ten koniec świata, zagładę Ziemi, ludzkości i wszystkiego co żywe, że robią zapasy wody i konserw żeby to przeżyć. Nie pamiętam kto powiedział, że idiotów nie ma na Ziemi tak dużo, po prostu są tak sprytnie rozstawieni, że się ich spotyka na każdym kroku. Pozwalam sobie się z tym nie zgodzić. Idioci otóż poruszają się stadami. Nie tylko nie sposób ich przeoczyć. Nie sposób ich uniknąć. Jeśli odpowiednio szybko nie zejdziesz stadu z drogi wessie Cię, zemli, przeżuje i wypluje jako jednego z nich. Smutne.

        Osobiście też planuję obchodzić koniec świata. W knajpie ze znajomymi. Skończymy się razem ze światem, a następnego dnia razem ze światem będziemy mieć kaca. My prawdziwego, bolesnego, fizycznego. On psychicznego, że kolejna próba się nie udała, że znowu nie miał odwagi z tym skończyć. Mięczak z tego świata. Co i rusz jakiś wróżbita daje mu okazję do odejścia z honorem w wyznaczonym czasie. A ten z uporem mięczaka trwa. Macie jakieś plany na koniec świata? Gwałty? Rabowanie? Koncert disco-polo?

piątek, 30 listopada 2012

Jak przeżyć bez kobiety - część 3

        Z przyczyn obiektywnych część 3 prelekcji musieliśmy przesunąć odrobinę. Prelegent nam się leczył z ciężkiej depresji, na którą zapadł usiłując ugotować coś według przepisów znalezionych na popularnych kobiecych portalach branżowych czyli kucharskich. I o mało się biedak całkowicie nie załamał. Cóż trudnego jest w ugotowaniu czegoś według przepisu? - zapytać może jakiś nieświadom niczego biedak płci męskiej. Bierzemy składniki podane co do grama, wrzucamy na patelnię rozgrzaną do podanej temperatury i pieczemy przez podaną liczbę minut. Proste, nie? Chcielibyście. Albowiem w rzeczywistości wygląda to mniej więcej tak: “Weź czeremchy zebranej nago o północy w dniu przesilenia jesiennego w roku przestępnym, dorzuć skrzydeł nietoperza oderwanych delikatnie, dodaj odnóży muchy tylnych od much zestresowanych zebranych, gotuj wszystko do miękkości, przypraw dla smaku aby ofiara nie wyczuła składników.” Trochę jakiś ten przepis niedzisiejszy na oko, ale się prelegent zarzekał, że to prawda przenajświętsza. Skłonni bylibyśmy częściowo się zgodzić. Nie da się bowiem zaprzeczyć, że przepisy przygotowane dalekie są od ideału. Bo cóż to bowiem takiego osławiona “szczypta soli”? Ano tyle ile się złapie palcem wskazującym i kciukiem. Ale czy można to uznać za miarę precyzyjną? A w życiu. Ja, posiadacz paluszków małych i zgrabnych (aczkolwiek sprawnych niemożebnie) uszczknę tej soli kapkę ledwie. Kolega mój, posiadacz dłoni wielkości zawstydzających bochenki chleba złapie jej 3 razy więcej. Albo “porcja dla 3 osób”. Jakich trzech? Tenże mój kolega sam zje więcej niż trzech takich jak ja. Tudzież “rozgrzać patelnię”. Co to znaczy rozgrzać patelnię? Do ilu stopni? Się grzecznie pytam. A potem smażyć aż się zarumienią. Noż kyrie elejson. Jaki to kolor ‘zarumienią’? Dlaczego nie można napisać ‘smażyć na patelni rozgrzanej do 180 stopni przez 3 minuty po czym przewrócić na drugą stronę i smażyć przez kolejne 3 minuty’?. Na koniec perełka - “przyprawić dla smaku”. Czy autorka przepisu nie wie jak to ma smakować? Chciałbym zrobić pyszne danie, ale jak mam to zrobić jak na końcu jest ‘przyprawić dla smaku’? Dolać ketchupu? Musztardy? Kto ma wiedzieć jeśli nie autorka?


“Podgrzewać 3 minuty w mikrofalówce o mocy 800W” - przepis idealny. Kurtyna. Oklaski.


        I chciałbym niniejszym podziękować firmie Samsung, za to że ich urządzenia psują się synchronicznie. Dzięki temu monitor i kuchenkę mikrofalową mogę kupić tylko raz jadąc do sklepu, co oszczędza mnóstwo czasu i benzyny. Pragnę również zauważyć, że termin zepsucia został dobrany perfekcyjnie. Tuż przed Mikołajem i niedługo przed choinką. Za jednym zamachem mam prezenty na obie okazje. W przyszłym roku planuję zepsucie telewizora i pralki. To będą piękne święta.


PS. Oszukałem trochę z datą, ale lubię mieć porządek tam po prawej, w kalendarzu.

środa, 31 października 2012

Jak przeżyć bez kobiety - część 2

        Panowie zatem pralka. Pralka, jak zapewne niektórym wiadomo, służy do prania. Ale najpierw odrobina historii...

        Skąd w ogóle wziął się pomysł prania ubrań? W zamierzchłych czasach gdy przodkowie nasi, wolni jeszcze wtedy ludzie, chadzali polować na mamuty pranie skór nie było konieczne. Po każdym przecież polowaniu dostępne były nowe. Poza tym wyprane ubranie wymaga wysuszenia, a któżby chciał spędzać tyle dni w jednym miejscu czekając aż wszystko wyschnie? Szło się za mamutami, upolowało jakiegoś, zjadło, wypiło, przespało pod gwiazdami i ruszało dalej. Taki nieskrępowany tryb życia niezbyt przypadał do gustu damom naszych przodków. “A tam taka fajna jaskinia była a ty tylko mamuty i mamuty”, “A bo tam nad ruczajem gniazdko bym uwić chciała”, “Wy to macie chociaż rozrywkę przy tym polowaniu a ja co? Tylko dzieci i gotowanie”. Ulitował się przodek, znalazł jaskinię nad ruczajem i osiadł. Nic to, że mięso mamuta targać trzeba było teraz kilometrami. Nic to, że wstawać trzeba było przed świtem żeby mamuty przy porannym wodopoju zdybać. Nic to, że szlak cały trzeba było zapamiętać coby potem do jaskini nad ruczajem trafić (stąd, tak na marginesie, doskonała nasza orientacja w terenie i mapie podczas gdy kobiety ewolucyjnie przystosowane do siedzenia w domu umiejętności tej nie posiadają i gubią się kompletnie po trzech zakrętach). Nic to. Czegóż bowiem nie jesteśmy skłonni zrobić dla naszych kobiet? I tak osiadł mężczyzna, skór już się z polowania przynosić nie chciało, zapach z czasem stawał się nieznośny, trza było wymyślić pranie. Więc mężczyzna wymyślił. I już nie musiała kobieta jego biedaczka po każdym polowaniu palców sobie ością dziurawić szyjąc mu nowe spodnie. Nie musiała albowiem mogła wyprać. Ale łatwo kobietom dogodzić nie jest. “Eeee, bo tak w rękach prać to niewygodnie. I palce bolą.” Pochylił się mężczyzna nad jej losem ponownie, wymyślił tarę. Nazwa ‘tara’ nie wzięła się, jak mylnie sądzi większość ludzi, od czasownika ‘trzeć’. Wzięła się stąd, że mężczyzna wymyśliwszy tarę, chcąc podkreślić wagę tego odkrycia zakrzyknął głośno “Taraaaa!”. Nazwa się przyjęła, kobiety dostały tarę, delikatne ich ręce nie musiały już trzeć jedna o drugą. Lata mijały a kobiety marudziły dalej. “A bo ja się tak schylać muszę”, “A bo ta tara to ciężka a nad ruczaj tak daleko”. Westchnął ciężko mężczyzna, pochylił głowę posiwiałą ze zgryzoty, podumał i wymyślił pralkę. Jeszcze nie automatyczną ale już pralkę. I już nie musiała kobieta ganiać nad ruczaj, bo pralka w jaskini ulokowana. Wrzuca, włącza, czeka, wyłącza, włala? Nie, to by było zbyt proste. “A bo jak wyjmuję to mokre jest, wyżymać muszę”, “A bo mi się moje futerko z mamuta skurczyło, bo woda była za gorąca”. Już nawet mężczyzna nie wzdychał tylko wymyślił pralkę automatyczną. I wreszcie mogła kobieta poszaleć. 15 programów, regulacja temperatury, proszek, zmiękczacz, płyn do płukania, wirowanie i inne bajery. I nie wiedział biedny cóż on najlepszego uczynił...

        I w ten sposób jesteśmy przy pralce automatycznej. Niech was ta nazwa nie zmyli. Zadziwiające jest jak kobiety w żaden sposób nie mogące pojąć intuicyjnej przecież obsługi magnetowidu, za żadne skarby świata nie rozumiejące jak przeprogramować kanały w telewizorze, kompletnie zagubione w starciu z większością przydatnej elektroniki doskonale poradziły sobie z opanowaniem dalekiej od logiki obsługi pralki. Ale to temat na odrębny wykład.

        W pierwszej kolejności pralkę należy zlokalizować. W większości jaskiń stoi ona w łazience. Takie spore cóś, z pokrętłami i guzikami oraz charakterystycznym okrągłym otworem załadunkowym. Jeśli nie ma w łazience to może być jeszcze w kuchni. Nie zauważyliście jej dotąd prawdopodobnie dlatego, że przeciętny mężczyzna zapuszcza się na to typowo kobiece terytorium nie dalej niż do miejsca, w którym stoi lodówka.

        Znaleźliśmy pralkę i co dalej. Wydawałoby się, że to proste i oczywiste. Wrzucić ciuchy, ustawić temperaturę, wsypać proszek i jazda. Z niewiadomego powodu pralki tak nie działają. Aby uruchomić pranie należy: wsypać proszek, wlać płyn zmiękczający, wlać płyn do płukania, włożyć ciuchy posegregowane wg rodzaju materiału i koloru, wybrać odpowiedni program, nastawić odpowiednią temperaturę, która może być różna od tej zapisanej w programie, wybrać opcje dodatkowe (szybkie pranie, mocne pranie itp). A to wszystko w dowolnej kolejności i w dowolnej konfiguracji. No ja bardzo przepraszam ale zdrowy na umyśle człowiek nie jest w stanie tego ogarnąć. I kto do diabła rozróżni bawełnę od wełny i syntetyków? I po co jest pokrętło temperatury skoro temperatura jest zaszyta w programie? I jak się mierzy czy coś jest bardzo brudne żeby użyć programu “Bardzo brudne”? (Czy ktoś pierze bardzo czyste ubrania?) Czy znamy odpowiedzi na te pytania? Nie. Jak więc żyć, panowie, jak żyć? Jest tylko jedna rada: poprosić sąsiadkę aby wskazała nam jeden odpowiedni do wszystkiego program, pokazała gdzie sypać proszek (płyn zmiękczający jest jak sama nazwa wskazuje dla mięczaków) i jak się to włącza. I tego jednego programu się trzymajmy jako i ja czynię.

Dziękuję za uwagę

poniedziałek, 22 października 2012

Jak przeżyć bez kobiety - część 1

        Szanowni Państwo. Szanowni koledzy właściwie gdyż albowiem nie spodziewam się kobiet na kursie pod nic nie mówiącym tytułem "Jak nie słuchałeś jak przeżyć z kobietą to posłuchaj jak przeżyć bez kobiety". A nasi prelegenci mówili coby robić notatki, prosili o wykonywanie ćwiczeń praktycznych. Ale cóż, nie chciało się. Witam zatem panów ponownie.
        Dzisiejszym mówcą jest wybitny znawca problemów przedmałżeńskich, małżeńskich i pozamałżeńskich, siedmiokrotnie żonaty i siedmiokrotnie rozwiedziony, doktor habilitowany mizoginii stosowanej paaaan, oklaaaaski, Jaaaan dwojga imion Maria Siermiężny, brawo!

        Szanowni Koledzy. Życie z kobietą mogło wydawać się trudne. Nie, nie "wydawać się", nazwijmy to zgodnie z prawdą - no łatwe to to nie było. Niemniej, jak przekonamy się po ukończeniu cyklu kursów “Jak przeżyć bez kobiety”, prawdziwa jazda bez trzymanki zaczyna się gdy bez kobiety zostajemy sami w domu. Dzisiaj temat pierwszy, czyli : "Skąd się biorą czyste ubrania?". Zapewniam panów od razu, że pierwsza i wydawać by się mogło oczywista odpowiedź: "z szafy" nie jest odpowiedzią prawidłową. Panowie, proszę o ciszę, tak wiem, czyste ubrania zawsze były w szafie, podobnie jak woda w kranie i prąd w gniazdkach. Niemniej, zadaniem moim dzisiaj jest uświadomić wam, że w odróżnieniu od wody i prądu czyste ubrania nie pojawiają się w szafie ot tak. Otwarcie szafy nie jest czynnością analogiczną do włożenia wtyczki do gniazdka czy odkręcenia kurka. Szok pierwszy: aby czyste ubrania pojawiły się w szafie ktoś musi je tam włożyć. Rozumiem zdziwione miny. 20 lat wygniecione ubrania zostawione na krześle, albo na podłodze, tudzież w łazience rano w magiczny sposób czyste były w szafie. Któż z nas zastanawiał się jak tam trafiły? A któż z nas zastanawia się nad rzeczami oczywistymi? Rzeczy oczywiste po prostu są i prawdziwy mężczyzna nie traci swej drogocennej energii na ich rozważanie. Szok drugi: czyste ubrania trafiały do szafy za sprawą waszych kobiet. Tak, wiem, to nieprawdopodobne aby stworzenie, które od rana do wieczora chodzi i złorzeczy "mam okres, spadaj", "zaraz będę miała okres, spadaj", ewentualnie "właśnie miałam okres, spadaj" mogło być sprawcą tak cudownej i magicznej rzeczy jak czyste ubrania w szafie. Niemniej, jeśli chwilę się nad tym zastanowić, wyeliminować metodą Ockhama przyczyny nieprawdopodobne (krasnoludki, dobre wróżki, zaklęcia, jednorożce i yeti) to jedyną prawdopodobną przyczyną pozostają kobiety. Słucham? Nie proszę pana, krasnoludki naprawdę nie istnieją. Nie wiem komu pan zostawiał mleko i suchary ale nie istnieją.

        Ale zaraz, chwila, zawołają co bystrzejsi. Rozumiemy jak trafiły do szafy, ale w jaki sposób stały się czyste, ha?!? Otóż, szanowni moi nieszczęśni, nieprzystosowani do życia koledzy, to ciągle nie wróżki i krasnoludki. Brudne ubrania, szok trzeci, się pierze. Słucham pana z drugiego rzędu? Nie, proszę pana, nie "się piorą" tylko "się pierze". Użycie tej formy czasownika prać implikuje konieczność istnienia podmiotu piorącego. U niektórych panów widzę przebłyski zrozumienia połączone z przerażeniem. Słusznie, albowiem - szok czwarty - podmiotem piorącym będziecie wy, szanowni koledzy, w swoich własnych, skromnych osobach. Aby nie przeciążyć waszych umysłów zbyt dużą liczbą wiedzy na raz obsługę pralki omówimy sobie na jednych z kolejnych zajęć. Na razie załóżmy, że z sukcesem udało nam się wyprać ubrania.

        Stajemy się posiadaczami sporej liczby czystych ubrań. Ubrań, które choć niewątpliwie czyste w niczym nie przypominają tych, które wyjmujemy z szafy. Koszula, normalnie gładka i ładnie złożona, wydaje się teraz jakby stoczyła zaciekłą (i przegraną) walkę ze stadem nosorożców. W jaki magiczny sposób rzeczona koszula zamienia się w to gładkie cudo? Szok piąty: prasowanie, żelazko. Obsługą żelazka oraz 17-oma najpopularniejszymi sposobami prasowania koszuli zajmiemy się w przyszłości.


        Pozwolą panowie na krótkie podsumowanie. Cykl życiowy ubrań wydaje się prosty. Brudne - wyprać - wyprasować - czyste - do szafy - z szafy - brudne. Pozorna ta prostota niejednego nieostrożnego doprowadziła na skraj rozpaczy i szaleństwa, doprowadziła do upodlenia do stanu, w którym gotów był poprosić o pomoc własną matkę. Kurs ten pomoże panom nigdy w takim stanie się nie znaleźć. Pozwoli korzystać wam z takim trudem odzyskanej wolności w sposób jaki na to zasługujemy, czyli nieskrępowany nakazami i zakazami narzuconymi nam przez kobiety i bez oglądania się na ich nic nie znaczące potrzeby. Do zobaczenia na kolejnym spotkaniu.

wtorek, 16 października 2012

Oda do radości

        Ogłaszam niniejszym prawo. I obowiązek. Sam wymyśliłem, nikogo nie dyskryminuje (przynajmniej o ile mi wiadomo, skargi i wnioski przyjmuję w poniedziałek w godzinach 2:45 - 2:46 (druga, nie czternasta, żeby było jasne)).

Obwieszczenie.

        "Każda świadoma i inteligentna istota, niezależnie od planety i czasu pochodzenia, niezależnie od budowy organizmu lub też jego ekwiwalentu lub też braku odpowiednika organizmu, niezależnie od wyznawanej wiary w bóstwa istniejące, nieistniejące, istniejące kiedyś lub zaistniejące w przyszłości lub też niewiary we wspomniane wcześniej bóstwa lub też kompletnej obojętności w sprawie istnienia lub nieistnienia wspomnianych bóstw, niezależnie od rozmiaru w dowolnej zajmowanej przez tą istotę liczbie wymiarów, niezależnie od koloru, zapachu, smaku czy innych cech dających się odczuć dowolnym z istniejących lub potencjalnie istniejących lub przynajmniej niewykluczonych zmysłów, niezależnie od preferencji seksualnych lub nieposiadania żadnych preferencji w tej dziedzinie lub też w ogóle nierozumienia o co chodzi z tym całym seksem, niezależnie od używanego języka, czy to mówionego, czy to gwizdanego, piskanego, śpiewanego, zapachowego, kolorowego, migowego, telepatycznego lub innych potencjalnie istniejących lub przynajmniej niewykluczonych, niezależnie od rodzaju diety, trybu życia, liczby przyjaciół lub członków rodziny tudzież ich ekwiwalentu w lokalnej kulturze, każda taka świadoma i inteligentna istota posiada niezbywalne prawo przynajmniej przez jeden obrót planety, z której istota pochodzi lub którą aktualnie zamieszkuje wokół własnej osi być smutną lub odczuwać ekwiwalentne uczucie i nikt, ze szczególnym uwzględnieniem Hermiony (człowiek, płeć żeńska, wiek - 18 obiegów planety wokół gwiazdy centralnej, trzecia planeta od niczym niewyróżniającej się pojedynczej gwiazdy w peryferyjnym układzie słonecznym peryferyjnej galaktyki spiralnej przy jednej z peryferyjnych międzygalaktycznych autostrad 17-ej kategorii odmeteorowywania), nie może takiej istoty nazywać smutnym burakiem ze wsi."

Obwieszczenie wchodzi w życie z dniem narodzin tego wszechświata i obowiązuje do samego końca.


        Tako rzeczę Ja. Wbrew temu co się może wydawać nie straciłem wiary w ludzi i nadziei na lepszą przyszłość. Po prostu czasem się załamuję jak oglądam wiadomości (stąd tekst o marnym morale ludzkości, stąd też prawie już nie oglądam i nie czytam wiadomości), a czasem bywam smutniejszy niż powinienem (bo minął rok, na upływ czasu niewielki mam niestety wpływ). Na szczęście rzadko. W samym byciu smutnym nie ma niczego złego. Smutek pozwala pogodzić się ze stratą czegoś co było ważne i rozpocząć życie na nowo. Problem pojawia się gdy ten smutek zaczyna rządzić naszym życiem. Gdy przeżywanie przeszłości staje się ważniejsze od tworzenia przyszłości. Gdy ciąży nam jak kula u nogi i nie pozwala pójść dalej.
        Mój taki nie jest. Nie trzyma mnie w miejscu, nie utrudnia życia, nie zamyka w domu przy szklance whisky i albumie ze zdjęciami. Nie, mój po prostu jest. A raczej bywa. Trudno żeby nie bywał, w końcu zamknąłem prawie 20 lat życia i nie ma co udawać, że to było radosne wydarzenie. Bywa więc, wypiję z nim czasem wino, pogadamy o starych czasach, potem ja idę do pracy, którą lubię i w której tak naprawdę dobrze się bawię, a on sobie idzie. Gdzieś, nie wiem gdzie, nie pytałem.


        A oglądaliście skok Felixa? Wiecie dlaczego uwielbiam i podziwiam takich ludzi? Bo w nich jest przyszłość. Była w Kolumbie i Magellanie. Była w Amelii Earhart, w Edmundzie Hillarym, w sir Livingstonie, w Chucku Jaegerze. Była w każdym człowieku, który wyruszał w nieznane, który wyruszał szybciej, dalej, wyżej. Ktoś kiedyś wymyśli sposób na podróżowanie szybciej niż światło - jestem o tym przekonany - i będziemy potrzebować kogoś kto wsiądzie do prototypu i poleci nie wiedząc dokąd. I wsiądzie. I poleci. A za nim polecimy MY.


        No i nie można nie wspomnieć o kolejnej, 15-ej chyba już próbie pokonania Anglików w piłkę nożną. A w Warszawie leje. Stadion Narodowy powinno się zbudować nie w centrum tylko gdzieś poza miastem. Szybka kolej i transport zapewniony. Kibice po meczu biliby się na polu a nie między samochodami. No i po powrocie pieszo do miasta nie mieliby już siły na demolki tylko szli grzecznie spać. Czyż to nie cudowny pomysł? Może opatentować zanim Apple to zrobi?

niedziela, 30 września 2012

Robinsonowie

        Robinson Crusoe gdy było mu źle i ciężko robił podsumowanie. Po lewej stronie minusy, całe mnóstwo minusów z samotnego życia na bezludnej wyspie.
        Po prawej plus. Jeden. "Ale jednak żyję".

        Niedawno minął rok gdy mieszkam sam. Gdy jest mi ciężko i źle robię podsumowanie. Po lewej stronie minusy. Mnóstwo minusów. Mieszkam sam. Zasypiam sam. Budzę się sam. Sam oglądam film i sam jem popcorn. Nie komentuję filmu bo nikt nie ma innego zdania niż ja. Robię herbatę dla jednej osoby. Zamawiam najmniejszy zestaw sushi. Nie zamawiam pizzy, nie opłaca się. Wychodzę do pracy z pustego mieszkania i do pustego wracam. Kupuję książki, za dużo książek. Nie chce mi się jechać na urlop. Nie lubię jeździć sam. Syna widzę w małym okienku skypowej kamerki. Mogę być z jego osiągnięć dumny tylko na odległość. Sam. Radość nie dzielona z nikim to żadna radość. Nie lubię być sam.
        Po prawej plus. Jeden. "Ale jednak żyję".

czwartek, 30 sierpnia 2012

O ludziach


        To doprawdy karygodne. Jak tak można znikać na cały miesiąc bez słowa. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Może oprócz tego, że mi się nie chciało.

        Parafrazując słowa znanej piosenki o komarach i muchach (dla niewtajemniczonych: tutaj) mógłbym zaśpiewać, gdybym oczywiście śpiewał, bo śpiewacy pozbawieni kompletnie talentu stanowili na polu namiotowym klęskę nie mniejszą niż wspomniane już komary i muchy, mógłbym zatem zaśpiewać ale nie zaśpiewam piosenkę zaczynającą się od słów:

Będąc młodym* jeszcze pewnie zakładałem,
że ludzie to jednak z natury dobre stworzenia są**.
I tylko czasem przydarzają im się złe okoliczności.***

* Dodanie, że byłem również piękny i inteligentny, które to cechy wcale nie przełożyły się na powodzenie u płci przeciwnej, zakłóciłoby subtelną harmonię tego trójwiersza.
** Tak, widzę, że się nie rymuje. I co?
*** Aż mi prawie haiku wyszło.

        Potem opuściłem przedszkole i zacząłem zauważać barwy inne niż różowa. I już nigdy nie będzie takiego lata, nigdy straż pożarna nie będzie tak szybka i sprawna, nigdy papieros nie będzie tak smaczny a wódka taka zimna i pożywna, nigdy nie będzie tak ślicznych dziewczyn... (dla zainteresowanych: tutaj, polecam, Boguś śpiewa). Tak, moi mili, podstawówka i liceum nauczyły mnie, że nie ma czegoś takiego jak dobra ludzkość i zła ludzkość. Złamanych serc nie zliczę, fałszywych kolegów też nie, o fałszywych dziewczynach nie wspominając.

        Ciągle jednak w naiwności swej nie dopuszczałem myśli, że można być złym bezinteresownie, że może istnieć zło czyste, wcielone, nieskrępowane. Długo i uparcie, wbrew znakom na niebie i ziemi, tkwiłem w tym naiwnym przekonaniu. Poddaję się. Dłużej tak nie można. Czas się przyznać do porażki, czas przyznać, że ludzie nie są z natury dobrzy. Nie są nawet neutralni. Czas przyznać, że ludzie z natury są źli. Do szpiku kości, od czubka głowy do koniuszka małego palca u nogi, od poranku do zmroku i od zmroku do poranka. Zawsze i wszędzie. Potrzebujecie dowodów? Włączcie Onet, Gazetę, TVP, TVN, cokolwiek. Zobaczcie co się dzieje nawet w tzw cywilizowanych krajach gdy ludzie przez chwilę nie czują policyjnego bata nad głową. Londyn, zamieszki w centrum miasta, rabowanie sklepów, podpalanie samochodów, napady. Paryż, co kilka lat zamieszki w peryferyjnych dzielnicach. Warszawa, mistrzostwa Europy, wybryki stada dzikusów. Nie wspominając o krajach dzikich. Ukamieniowania przez tłum zanim policja zdąży przyjechać. Kobieta-terrorystka opowiadająca w telewizji jak cieszyła się gdy docierały informacje o wzrastającej liczbie ofiar podłożonej przez nią bomby. Nienawiść w najczystszej postaci. Nienawiść do zupełnie obcych ludzi tylko z powodu tego, że mieli nieszczęście urodzić się kilka kilometrów dalej, w innym kraju, w innym ustroju, w innej religii.
        Daleko szukać nie trzeba. Kojarzycie babkę, która na Youtube miała kanał, który nazwała katolickim głosem w internecie? Ilość jadu, jaka na nią spłynęła przeraziła chyba autorów tego eksperymentu. Bo to eksperyment był socjologiczny. A ona przecież robiła tylko to co wolno jej w wolnym kraju - wyrażała swoje poglądy. A internauci ją zjedli żywcem. Razem z butami, moherowym beretem, ze stołem, na którym stał jej komputer. Internauci, młodzież, przyszłość tego narodu, w osiemdziesięciu kilku procentach katolicka rzygnęli na nią taką ilością “miłości”, że chyba dobrze, że ktoś się połapał, że to podpucha bo by ją jeszcze znaleźli i naprawdę zrobili krzywdę.

        Jesteśmy źli z natury, trzeba to przyznać, bo tylko wtedy będzie można coś z tym zrobić. Tylko groźba nieuchronnej kary powstrzymuje nas od okrucieństwa. Ale dajcie nam wolną rękę i drżyjcie narody. Znacie eksperyment więzienny dra Zimbardo? Kilkudziesięciu losowo wybranych studentów, zdrowych na ciele i umyśle, podzielił na dwie grupy - strażników i więźniów. Zaplanowany na dwa tygodnie eksperyment trzeba było przerwać po tygodniu, bo sadyzm strażników groził, że dojdzie do prawdziwej tragedii. Wystarczył tydzień świadomości posiadania nieograniczonej władzy nad innymi ludźmi aby przeciętni studenci zamienili się w sadystów. A oni wiedzieli, że to eksperymet, że są obserwowani, że za dwa tygodnie to się skończy i więźniowie i strażnicy razem pójdą do szkoły. To spróbujcie sobie teraz wyobrazić co się dzieje gdy to nie jest eksperyment.
        Albo eksperyment dra Milgrama badający nasze posłuszeństwo wobec autorytetów. Badani sądzili, że aplikują jakiejś osobie wstrząsy elektryczne począwszy od 15V aż do 450V (co jest ponoć dawką śmiertelną). Mniejsza o szczegóły, kto chce to sobie znajdzie. Milgram sądził, że co najwyżej 0,1% badanych zaaplikuje maksymalną dawkę. Jakżesz się pomylił. Badani sądzili, że słyszą krzyki ofiary, ale przez eksperymentatorów byli namawiani (nienachalnie, tak wyglądało na filmie) do zwiększania dawki, bo ofiara źle rozwiązywała test. Waszym zdaniem ile procent osób doszło do maksymalnej (przypominam: śmiertelnej) dawki? Bo Milgram był w szoku. Ponad 50% badanych doszło do konca skali. Co drugi zabiłby niewinną osobę tylko dlatego, że eksperymentator zachęcał do kontunuacji.

        Jesteśmy z natury źli i głupi. Potrzebujemy nad sobą bata, potrzebujemy widzieć, że jest ktoś kto za złe uczynki nas ukaże. I nie hipotetyczny Bóg. Tak naprawdę niewielu z nas wierzy, że po śmierci nasza hipotetyczna dusza zostanie rozliczona. Nie, potrzebujemy bata tutaj, na ziemi, natychmiast. Z jakim rozrzewnieniem Polacy wspominają RP numer II, Piłsudskiego. A przecież facet, nie ujmując mu innych zasług, doprowadził do wojny domowej, obalił legalny rząd, stworzył obóz koncentracyjny, do którego wysyłał ludzi bez wyroku sądowego, uważał posłów za osłów i powiedział, że “Naród wspaniały, tylko ludzie kurwy”. A mimo to wielkim bohaterem jest. Dlaczego? Nie znajduję wytłumaczenia innego niż to, że trzymał Polaków za pysk.

        Jesteśmy z natury źli i głupi. Jesteśmy gatunkiem, który mieni się inteligentnym, a który eksterminuje się hurtowo. Jesteśmy gatunkiem, który mieni się humanitarnym a wymyślił bombę atomową, gazy bojowe, obozy koncentracyjne (w sumie bomba atomowa w tym zestawieniu wydaje się najbardziej humanitarna). Niszczymy siebie, swoje środowisko, swoją planetę. Dlaczego do wojny atomowej nie doszło? Bo obie strony wiedziały, że tego nie przetrwają. Gdyby nie równowaga sił dziś w miejscu Moskwy albo Waszyngtonu ziałyby radioaktywne dziury. Jeśli we wszechświecie istnieją inne inteligentne istoty (a biorąc pod uwagę wielkość wszechświata nie mam wątpliwości, że istnieją) to na ich mapach Ziemia oznaczona jest jako strefa zakazana.

        Dlaczego furorę w internecie robią zdjęcia pokazujące proste, dobre rzeczy? Człowieka oddającego buty bezdomnemu, dwójkę chłopców wyciągających owieczkę z kanału, dziewczynę pomagającą zmęczonej koleżance minąć linię mety, strażaka ratującego kota z płonącego domu, bezdomnego oddającego znalezione 50 000? Dlaczego trudno nam powstrzymać łzy oglądając te głupie, proste, nie wymagające milionowych nakładów, dobre uczynki? Bo w środowisku, które sami sobie stworzyliśmy, wrogim, czekającym tylko by wbić nam nóż w plecy potrzeba nam takich obrazków jak przysłowiowej kani przysłowiowego dżdżu. Potrzebujemy świadomości, że można być bezinteresownie dobry, bez znaczenia czy patrzą na nas dziesiątki kamer czy nikt nie widzi. Potrzebujemy nadziei. Dobrzy ludzie, przytłoczeni przez wszechogarniające zło potrzebują nadziei, potrzebują wiary, że dobro istnieje jednak. Bo istnieje. U Zimbardo było kilku strażników, którzy nie byli bezmyślnie okrutni, wręcz pomagali więźniom. Ale zło dominowało, bo dobro bało się reagować. U Milgrama byli badani, którzy przerwali test gdy słyszeli, że ofiara cierpi. Można? Można. Więc dlaczego to takie trudne?

I tym optymistycznym akcentem dobranoc Państwu.

środa, 11 lipca 2012

Zażółć gęślą jaźń.

        Jest głupi przepis, który mówi, że pracownik - czy mu się to podoba czy nie - musi część swojego urlopu wykorzystać w postaci dwóch tygodni bez przerwy. Przepis ten, uchwalony przez posłów rzekomo dla dobra pracowników, niewygodny jest, głupi i utrudnia mi efektywne zarządzanie moim czasem na wypoczynek. Po tygodniu wymuszonego wypoczynku albowiem zmęczony jestem jak po tygodniu katorżniczej pracy. Nie żebym wiedział co to katorżnicza praca, co to to nie, nie po to się tyle lat uczyłem żeby teraz katorżniczo pracować. Ale jakieś tam wyobrażenie o katorżniczej pracy mam. Zmęczony jestem więc. A powiedzieć muszę, że wypoczynek preferuję aktywny. Czyli np poleżeć w cieniu z książką, poleżeć w cieniu na leżaku obserwując mewki mewy, posiedzieć w cienie ze szklanką chłodnego piwa napoju. A i tak po tygodniu umieram ze zmęczenia. Jak w takich warunkach żyć, Panie Premierze, jak żyć?

        Idę zatem na urlop. Co bardziej uważni uważnie zauważyli, że mi się nowy gadżet pojawił. Dziurawy Worek otóż, idąc z czasem, z postępem, z osiągnięciami dorobił się konta na Twitterze. I teraz Jacek siedzi sobie na plaży w cieniu i może do Was napisać “Siedzę sobie na plaży w cieniu”. Czyż to nie ekscytujące?

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Z tradycji starożytnych Słowian

        Najszczersze kondolencje dla Wszystkich Naszych Kobiet z powodu nieuchronnie nadciągniętych Mistrzostw Europy w Piłce Popychanej Kończynami Dolnymi. Żeby złagodzić Wam ból samotnego spędzania wieczorów podczas gdy Wasi mężczyźni wznoszą okrzyki radości i (podejrzewam, że częściej) rozpaczy z powodu jakości gry naszych piłkarzy oraz słowa uwielbienia w kierunku sędziego, który na pewno przyczyni się do naszej porażki, postaram się w skrócie przybliżyć Wam ten sport cobyście mogły bez wstydu zasiąść wraz z Mężczyzną Waszego Życia przed ekranem i pogrążyć się w piłkarskiej rozpuście.

        Mistrzostwa Europy, szanowne Panie. Mistrzostwa Europy otóż mają tradycję liczoną w tysiącleciach. Z oczywistego powodu nie mogły się tak nazywać kiedyś, jednak koncepcja pozostała ta sama: wojowie z różnych plemion rywalizują drużynowo o zwycięstwo. Zmieniały się liczebności drużyn, zmieniały się zasady, zmieniały się nagrody, jedno niezmiennie pozostawało niezmienne: wraz z wojownikami ląd w drodze na miejsce potyczki przemierzały tłumy wielbicieli oraz - co ważniejsze - wielbicielek. Wojownicy potykali się* na wyznaczonym terenie pod nadzorem sędziego, który pilnował przestrzegania ustanowionych przez bogów reguł. Wielbiciele wojowników potykali się poza wyznaczonym terenem a jedyną regułą był brak reguł. W tym roku np wielbiciele wojowników z Polski i Rosji spotkali się na jednym z warszawskich mostów i dokonali rytualnej wymiany koszulek i flag. Jeśli ktoś nie chciał rozstać się z koszulką lub flagą to jego wina jeśli za to oberwał. Spotkał się tam kwiat obojga narodów, patrioci niewątpliwie, z jednej i drugiej strony miłujący bliźniego chrześcijanie. I się tak bardzo chcieli przytulać, że ich aż policja musiała rozdzielać. W przeciwieństwie do w ogóle nie kumających atmosfery tych zawodów stu tysięcy ludzi w strefie kibica**.

        Estetyczną stronę Mistrzostw zapewniają podażające za wojownikami ich żony, narzeczone, kochanki, jak również niezliczone rzesze kandydatek na żony, narzeczone i kochanki. Nie byle kto się do tego zacnego grona zaliczyć może. Żony, narzeczone i kochanki wojowników składają się albowiem tylko i wyłącznie z modelek. Aktualnych, byłych lub potencjalnych. Wojownicy nie przywiązują się do nich zbytnio bo obowiązuje niepisana zasada, że po maksymalnie dwóch latach należy kobietę wymienić na inny model***.

        Nikt od Was, nieszczęsne niewiasty nie wymaga zrozumienia kilku prostych zasad rządzących tym wydarzeniem. Po prostu, cokolwiek by się nie działo na boisku - nie zadawajcie pytań. Znając kobiecą naturę wymagającą wypaplania kilku tysięcy słów dziennie może to być trudne. Dlatego zawsze należy mieć pod ręką piwo, aby swojego mężczyznę wzburzonego waszą ignorancją uspokoić. To musi być piwo. Inne argumenty zazwyczaj dobrze spisujące się przy uspokajaniu mężczyzn w czasie mistrzostw niestety nie działają. Jedyne co osiągniecie krzątając się po domu w bieliźnie to ochrzan, że zasłaniacie telewizor.

PS. Przepraszam, powinienem to wszystko napisać wcześniej, ale byłem zajęty. Kibicowaniem oczywiście. A jak się w jednym ręku trzyma piwo a drugą podjada popcorn to się trudno pisze.

* W dawnych czasach słowo to znaczyło “walczyć, pojedynkować się”. W dzisiejszych, nieprzyzwoicie często w odniesieniu do wojów z plemienia Polan, znaczy dosłownie potykać się.
** Strefa Kibica - wydzielone miejsce, w którym w celu wspólnego oglądania walk w radosnej i przyjacielskiej atmosferze spotyka się plebs niedoceniający szansy na bezpośrednie pojednanie z bratnimi narodami.
*** Zatroskanych losem porzuconych w ten sposób niewiast uspokajam - krzywda im się nie dzieje, znajdują ukojenie w rękach (li tylko?) innego wojownika.


A z rzeczy smutnych - umarł Samotny George. Ostatni przedstawiciel podgatunku abingdoni żółwi z Galapagos. Człowiek to fascynujące stworzenie. Planujemy podróż na Marsa a masakrujemy Ziemię. Podróż na Marsa może się wkrótce okazać nie opcją ale koniecznością.

piątek, 25 maja 2012

Literki zielone

        Wiedzcie, żem jest ludzki pan i władca tego bloga. I choć kompletnie nie rozumiem Waszego niezrozumienia dla przepięknego zielonego koloru to poczyniłem pewne działania. I otóż odkryłem, że można mój blog otworzyć troszkę dłuższym linkiem ale jakie się wtedy możliwości otwierają!
Uwaga, zdradzam jak się zielonego pozbyć. Słuchajcie uważnie, bo nie będę powtarzał.


http://dziurawyworek.blogspot.com/view/classic


Klikamy link powyżej i otwiera się zupełnie nowy Dziurawy Worek. A w dodatku jeśli Wam mało to można wybrać jeden z kilku innych widoków. A wszystkie cudne i tekst w kolorze czarnym. Taki pasek pod tytułem bloga a na nim napisane Classic, Flipcard, Magazine, Mosaic, Sidebar, Timeline. Tylko Snapshot nie wiem jak zmusić do działania. Wybierzcie co się Wam podoba, zróbcie odpowiedni skrót i włala.


Wyrazy uznania przyjmuję w godzinach 13-15. Dziękuję za uwagę.

środa, 23 maja 2012

2012.05.23

        Dzień dobry. Nazywam się Worek. Dziurawy Worek. Dzisiaj skończyłem 5 lat i właśnie zaczynam nowe życie. Na urodziny dostałem to miejsce. Fajnie jest, zielono jak lubię, miejsca sporo (widzieliście jaki tu mają kominek?) Zabrałem swoje zabawki ze starego życia. Nie wszystkie jeszcze, bo sporo ich i to trochę trwa. Ale będą wszystkie. Tylko wspomnienia tam zostaną. Nie wiem jak je zabrać. A szkoda. Komentarze nierzadko ciekawsze były niż to czego dotyczyły. No i ilu tam ludzi poznałem. Wszystko tam zostanie, więc można wpadać i oglądać. Ale od dzisiaj mieszkamy tu.


Witajcie zatem, rozgośćcie się i czujcie jak u siebie.


PS. Jestem tu nowy. Gdyby były jakieś problemy to piszcie, będziemy walczyć.
PS2. Zielony kolor nie jest problemem.

czwartek, 12 kwietnia 2012

O blogu, kucykach i wiośnie

        Czy Wy też macie dość onetowych blogów? Co chwila "Twojemu blogowi nic nie jest", "Taka strona nie istnieje" itp. Jak tylko znajdę sposób jak przenieść całą zawartość wraz z komentarzami na inną platformę to urządzę tutaj imprezę pożegnalną i powiem Onetowi "żegnaj, bez żalu".

        Kucyki. Jak można nie wiedzieć co to są kucyki. Gdybym Was nie znał to bym podejrzewał, że - o zgrozo - nie zaglądacie na JoeMonstera. Ale przecież zaglądacie, prawda? I tam jest coś co się nazywa Szafa. I tam użytkownicy wrzucają obrazki i filmiki, które tak piękne są, że koniecznie muszą się nimi podzielić z innymi użytkownikami. Mnie osobiście przyciągają do szafy wrzucane tam przez kobiety na pokuszenie mężczyzn liczne fotografie kobiet urodziwych w strojach cokolwiek niekompletnych. Ale aktualnie królują tam niepodzielnie kucyki. Odradzam zaglądać, chyba że jesteście gotowi na szok. Niestety Hermiono, te kucyki wielbione są nie przez dwuletnie dziewczynki, o nie.


        Niniejszym... i tu uwaga bo składam obietnicę a obietnic zwykłem dotrzymywać... niniejszym oświadczam, że więcej żartów w dniu 1-ego kwietnia nie będzie. Zwłaszcza tak okrutnych. A wracając do wiosny... Wspomniana obywatelka Wiosna ma w tym roku pewien problem z dotarciem na miejsce. Ja rozumiem, problemy komunikacyjne w związku z remontami dróg w przygotowaniu na największy blamaż współczesnej Europy czyli Euro 2012. Ja rozumiem, trudno opuścić fajne miejsce w ciepłych krajach i przybyć do nijakiego kraju z manią wielkości i zostać tu na całe 3 miesiące. Ale, na Niewidzialnego Różowego Jednorożca, już czas. A skoro już za chwilę wiosna to czas poczynić jakieś plany na lato. Jakieś propozycje? Przygotowuję kartkę i długopis (młodzieży podpowiadam, że tak się kiedyś robiło notatki) i zamieniam się w słuch.

środa, 4 kwietnia 2012

No proszę

        No dajcie spokój. Jak można popsuć zabawę w pierwszym komentarzu. Wiernyfan jedynie zaplusował (ten żal, ten smutek w głosie, prawie uwierzyłem, że to prawda, tak trzymać), reszta - nie mogę nie zauważyć - podeszła do tematu dość luźno. Oczekiwałem płaczu, zgrzytania zębami, marszów na Warszawę z transparentami "Jacek wróć, kochamy Cię". Zanotować: nie urządzać więcej takich akcji bez przygotowania uczestników dramatu. Z drugiej jednak strony jak Wam w ogóle mogło przejść chociaż przez myśl, że mógłbym zakończyć żywot blogowy pierwszego kwietnia o pierwszej zero cztery? To by było zbyt wyrafinowane nawet jak na mnie.
         Wiernyfan, wybacz, że fatalnie popsułem Ci statystykę. Już nie będziesz mógł powiedzieć, że nie napisałeś nigdy żadnego komentarza.

         Wracając dzisiaj tramwajem do domu podejrzałem osobę oglądającą na telefonie kucyki. Czy ktoś może mi wytłumaczyć o co z tymi kucykami chodzi? Szafy na JoeMonsterze nie da się oglądać, bo jest zdominowana przez kucyki. Kucyki wrzucane tam przez na oko dorosłego faceta. Taki też jechał tramwajem i oglądał kucyki. Nie kumam. A może powinienem powiedzieć - nie kucykam?

niedziela, 1 kwietnia 2012

Dzieci moje

Dzieci moje blogowe drogie.

        Nadszedł dzień, o którym wiadomo było, że kiedyś nadejdzie. Dzień, o którym nie mówiliśmy, ale wiemy dobrze, że na każdego blogera gdzieś tam w przyszłości czeka jego chwila. Smutna chwila, w której trzeba powiedzieć "żegnajcie" ludziom, których się polubiło. Pomimo, że z większością Was nigdy się nie widziałem to jednak stanowiliście całkiem spory kawałek mojego życia. Co z jednej strony jest smutne, bo znaczy, że moje "prawdziwe" życie pozbawione jest ilości atrakcji dostatecznej żeby się w "wirtualne" nie bawić. Z drugiej strony pozwoliło mi to poznać ludzi, których nigdy bym nie poznał nie trafiając prawie 5 lat temu zupełnym przypadkiem na blog, którego treść zmusiła mnie do zostawienia komentarza. A potem do rozmowy z innymi komentującymi. A potem do zaprzyjaźnienia się a z paroma osobami. A potem po zaciekłej - wierzcie mi, jak lew walczyłem i upierałem się, że blog mi niepotrzebny - walce do założenia tego bloga (lub blogu, jak kto woli, ja się jednak będę trzymał formy ‘bloga’, brzmi jakoś przyjaźniej dla ucha).

        Powiecie, że mógłbym poczekać do 5-ych urodzin. Mógłbym. Ale to by było okrutne zabić coś w 5-e urodziny. Nie jestem okrutny. Nawet muchę jak złapię w domu to wypuszczam za okno. Nie, nie ma co czekać, nie ma co się rozczulać. Nadchodzi taka chwila, że trzeba iść dalej. Dzięki Wam łatwiej się szło do tej pory. Dzięki Wam łatwiej będzie się szło dalej.

        Patrzę na listę blogów, które odwiedzałem. Ze smutkiem patrzę, bo na większości z nich data ostatniego wpisu to ponad rok temu. A jednak z jakiegoś powodu ciągle mam je na liście, ciągle wydaje mi się, że nie można ot tak zostawić czegoś ważnego, że wrócą. Teraz wiem, że nie wrócą. Bo ja też nie wrócę. Kiedyś, dawno temu, kiedy w muzyce nie roiło się jeszcze od nastoletnich "artystów" jeden z moich ulubionych zespołów śpiewał "Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym". Schodzę zatem.

        Ale nie martwcie się. Kto czytał Wiedźmina to wie, że "coś się kończy, coś się zaczyna". Dziś jest pierwszy dzień reszty mojego życia.

Bywajcie.

Wasz Jacek.

niedziela, 4 marca 2012

We rulez!

        Po latach cierpień, męki i szykanowania, po latach naśmiewania się z naszych flanelowych koszul w kratę, po latach odrzucania przez kobiety latające za garniturami, po latach wracamy MY. My informatycy. Chłopaki! Wyciągamy z dna szaf flanelowe koszule w kratę, zakładamy i bez wstydu wyruszamy na podbój polskich ulic. Albowiem w tym roku modne będzie nic innego jak flanelowa koszula w kratę. Tako rzecze Logo, a ja mu wierzę bezgranicznie. Wiedzieliśmy o tym od dawna, od dawna gromadziliśmy zapasy koszul, sprawdzając dyskretnie czy to już. Zapewne mogliście na ulicach zauważyć od czasu do czasu ubranych tak osobników przemykających chyłkiem. To nasi wysłannicy do rzeczywistości poza serwerownią. Sprawdzali czy to już. Przez lata wracali gonienie pogardliwymi okrzykami i poniewierani wzrokiem. Aż dziś, DZIŚ, wysłannik wrócił i rzekł "Oto słowo ciałem się stało i ostatni zostali pierwszymi". Drżyjcie frajerzy w garniakach, drżyjcie maklerzy, bankierzy i inne -rzy. Dziś rządzimy my. <demoniczny_smiech>

czwartek, 23 lutego 2012

Ciężki los informatyka

        "No i skończyło się rumakowanie" - jak powiedział Napoleon Bonaparte po zwycięstwie pod Waterloo. A wcześniej Juliusz Cezar po przekroczeniu Wisły. Neutrina nie okazały się jednak szybsze od prędkości światła. Żegnaj teleportacjo, żegnajcie podróże w czasie, żegnajcie szalone wyprawy na obce planety, żegnajcie komputery kwantowe kończące obliczenia zanim w ogóle wpadniecie na pomysł co chcecie obliczyć. A wszystko przez źle podłączony kabelek. 15 000 prób, każda obalała mającą ponad 100 lat i sprawdzającą się doskonale teorię, 15 000 sprawdzeń każdego komponentu i nikt nie wpadł na pomysł żeby docisnąć kabelek??? Doprawdy.

        A w ogóle to oficjalnie ogłaszam nieodwołalne nadejście wiosny. Bo tak i już. Najwyższy czas porzucić szarość warszawskiego śniegu i przejść do szarości warszawskich ulic. Czeka nas jeszcze etap topnienia śniegu. Ale czymże jest kilka tygodni w błocie i słocie wobec zbliżającej się długo wyczekiwanej chwili kiedy będzie można odkurzyć czarne okulary. Dla ochrony przed słońcem oczywiście. "Tak, takąąąą masz nadzieję" - cytując Zamachowskiego w piosence "Kobiety jak te kwiaty". Właściwie to Piotra Bukartyka, ale wykonanie Zamachowskiego i Grupy MoCarta o niebo lepsze.

        A w pracy dostanę, uwaga, NOWY KOMPUTER!!! Wiecie jaka to dla informatyka fajna zabawka taki nowy komputer? Zwłaszcza taki superhipermega wypasiony jak ten. Jak dla kobiety 3 pary nowych butów. Będzie cały dzień zabawy z instalowaniem, konfigurowaniem, szukaniem tapety na wielki ekran. Takiej żeby miło było na nią popatrzeć w przysługującej co godzinę 5-minutowej przerwie. Ale jednocześnie takiej, żeby nie raziła nielicznej żeńskiej części załogi swoim wyuzdaniem i zbytnim roznegliżowaniem. Tą część pracy wezmę chyba nawet do domu. A co mi tam, poświęcę się i przejrzę parę setek zdjęć analizując każde dogłębnie, przerzucając z folderu Być_może do Nada_się lub Nie_da_rady_choć_fajna, aby pod wieczór, po ciężkiej pracy przystąpić do wyboru zwyciężczyni. Pracowite popołudnie się zapowiada. Ech, ciężki los informatyka.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Jak żyć?

        Czy nam - nie wierzącym w dozgonną miłość i temu podobne bzdety - się to podoba czy nie nieuchronnie zbliżają się Walentynki. Nazwane tak na cześć świętego Walentego, patrona ciężkich chorób, zwłaszcza umysłowych, nerwowych i epilepsji. Czyli jakby do zakochania pasuje. Bo czymże innym jest zakochanie jeśli nie ciężką chorobą umysłową? Każden jeden rodzic, któren dziecko w wieku nastoletnim kiedykolwiek zakochane posiada wie, że choroba objawia się absolutną niewrażliwością na bodźce z otoczenia inne niż wizerunek, głos, dotyk lub zapach osoby będącej przyczyną choroby. Na szczęście nieszczęście to jest uleczalne. Prawie, że każdy z nas kiedyś to w życiu przeszedł i żyjemy. Czyli można. A jak się już raz to przeszło to i odporności na następne zakażenia się nabywa. Nie absolutnej odporności niestety. Stąd widuje się czasem ludzi w wieku podeszłym zbliżonym do mojego, którzy fruwają prawie że nad ziemią bo im się wydaje, że drugą młodość i miłość przeżywają. Niestety to tylko nawrót choroby.

        Na szczęście każdy nawrót wzmacnia odporność. Z czasem zatem nabywa się odporności absolutnej, która wreszcie pozwala widzieć świat takim jakim jest a nie zasnuty wzbudzonymi hormonami w kolorze pink. Świat prawdziwy, brudny, gwałtowny, gdzie bliźni bliźniemu prędzej nogę podstawi niż miejsca ustąpi w tramwaju. Gdzie zachód słońca trudno zobaczyć przez wielkomiejski smog. Gdzie miłujący pokój i bliźniego chrześcijańscy patrioci biją się z miłującymi pokój i głoszącymi równość wyznawcami pacyfizmu. Gdzie trzeba wstać przed świtem, żeby zdążyć na tramwaj, który i tak odjedzie Wam przed samym nosem i zobaczycie tylko złośliwy uśmiech pana motorniczego.

        Ale nie miałem się rozpisywać nad urokami życia, ale zapytać miałem. Jak przeżyć jutro? Jak przeżyć atakujące zewsząd serduszka, imprezy dla zakochanych, piosenki dla zakochanych, wiersze dla zakochanych, zestawy obiadowe dla zakochanych, promocje dla zakochanych, filmy dla zakochanych? Jak żyć panie premierze, jak żyć?

niedziela, 29 stycznia 2012

"W moim magicznym domu"

Dzisiejszą notkę sponsoruje Scovron, któren zamówił paszkwila na temat piosenki “W moim magicznym domu” Hanny Banaszak. Niech zatem się stanie.

         Zacznijmy od tego, że nie ma dobrego obrażania bez ponabijania się z nazwiska lub imienia obrażanego. Obrażany jest w tym przypadku bez szans albowiem o ile ma wpływ na prawie wszystko co robi w życiu dorosłym o tyle imieniem lub nazwiskiem został pokarany przez rodziców. Wiem co mówię. Ile ja się jacków-placków nasłuchałem to moje. Przyjrzyjmy się zatem Hannie. Hanna-wanna? Ujdzie, choć nie miażdżące. BANAszak? Nazwisko, że tak powiem BANAlne, jak banalna jest piosenka, której za chwilkę się przyjrzymy.

"W dziurawym bucie mieszka mysz"

        Ponieważ większość piosenek ponoć w mniejszym lub większym stopniu powstaje na podstawie osobistych przeżyć autora załóżmy tutaj hipotetycznie, że autorką tekstu jest Hanna-wanna i pisała to na podstawie swoich przeżyć. Nie najlepiej to świadczy o autorce niestety. Dziurawy but - skłonności do zbieractwa, takie natręctwo jest. Można podobno leczyć. Ze zbieractwem nieuchronnie wiąże się bałagan i co nieuniknione - szkodniki.

"Nigdy nie mówię jej a kysz"

        Normalny jednak człowiek szkodniki jak sama nazwa wskazuje szkodzące pozbawia życia w sposób humanitarny. Czyli truje. Autorka natomiast ze szkodnikiem się zaprzyjaźniła. Nie najlepiej to świadczy o jej kondycji psychicznej.

"Bywa, że wpadnie po sąsiedzku
pożyczyć chleba albo sera"

        Wyalienowanie ze świata ludzi sprowadziło ją skraju załamania nerwowego. Do tego stopnia, że ignoruje nawet szkodniki w jedzeniu.

"albo pogadać po sąsiedzku
kiedy samotność nam doskwiera"

        NAM doskwiera! Najpierw jej doskwiera samotność a teraz nagle NAM? Zwidy jak nic.

"W moim magicznym domu
wszystko się zdarzyć może
same zmyślają się historie
sam się rozgryza orzech"

        No dajcie spokój. Nie wiem czy to efekt zjedzenia czegoś szkodliwego, czy może w tym bałaganie wyrosły jakieś grzybki, ale powyższy kawałek to halucynacje jak nic. Kto to w ogóle wpuścił na Youtube?

"Przedstawię Ci Macieja kota,
fascynujący z niego facet.
Całymi dniami tkwi w fotelu
i lekceważy każdą pracę"

        O ile antropomorfizację kota można by jeszcze wybaczyć, w końcu nie wiadomo co jadła autorka, o tyle już porównanie tego kota do leniwego, spędzającego dzień przed telewizorem i unikającego prac domowych mężczyzny jest karygodnym i zasługującym na potępienie utrwalaniem szkodliwego i oczywiście fałszywego stereotypu. Powszechnie przecież wiadomo, że chętnie pomagamy w pracach domowych i jak już włączamy telewizor to tylko po to żeby z kobietą obejrzeć "M jak Miłość" albo "Telemango". Albo sprawdzić pogodę. Pani Hanno, tego (choć nie wiem dlaczego) słuchają miliony. Tak się nie godzi.

"Tutaj nikt z nikim się nie liczy"

        I wyszło szydło z worka! Zwłaszcza - myślę, że mogę już wyciągnąć jakiś wniosek - to nieliczenie dotyczy mężczyzn. Bo wróćmy na chwilę do myszy z pierwszej zwrotki. Ta mysz. Rodzaj żeński. "Nieźle go nawet urządziła". Czyli myszka, kobieta, nawet z dziurawego buta potrafi zrobić przytulne gniazdko. A teraz kot. Rodzaj męski. "Całymi dniami tkwi w fotelu". Biedna kobieta się napracowała a ten wałkoń tylko siedzi. Wyczuwacie schemat? Czy autorce jakiś facet zaszedł mocno za skórę? Nawet jeśli, to jeszcze nie powód żeby jeździć po wszystkich. Znam kupę fajnych, porządnych facetów, którzy muchy by nie skrzywdzili. Tylko prosili żeby nie rozdawać ich adresów, bo nie chcą tłumów kobiet pod drzwiami. Ale znam.

"lecz w moim domu, chwała Bogu"

        Może się nie znam, ale jest chyba jakieś przykazanie czy cóś mówiące "nie będziesz wyzywał imienia Pana Boga swego nadaremno"? Co czyni z autorki grzesznicę. I na koniec karygodny przykład profanacji legendarnej, starożytnej polskiej gościnności.

"Gościu znużony, gościu znudzony,
jeśli ci kiedyś będzie po drodze,
zajrzyj tu do nas koniecznie."

        A co z gościem wypoczętym, który może też chciałby wstąpić? Co z gościem ciekawskim, wścibskim, strudzonym, spragnionym, zadowolonym, smutnym, wesołym, trzeźwym i lekko podchmielonym? Dla nich już się miejsce nie znajdzie? Aż by się chciało zacytować innego artystę: "Oj nieładnie, człowieku, nieładnie. Oj nieładnie, człowieku, brzydko".


        Podsumowując, piosenka ta, jako pozbawiona jakichkolwiek pozytywnych akcentów i przesłań, a wręcz propagująca bałaganiarstwo, seksizm i zażywanie substancji niedozwolonych, utrwalająca szkodliwe stereotypy płciowe, naigrywająca się bezczelnie z tradycyjnej polskiej gościnności i religijności powinna zostać zakazana dla dzieci poniżej 35-ego roku życia. A potem przed każdorazowym jej wysłuchaniem powinno się zapoznać z komunikatami Ministerstwa Zdrowia i Ochrony Społeczeństwa Przed Samym Sobą mówiącymi, że "Przed wysłuchaniem tej piosenki skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą" oraz "Wysłuchanie grozi epilepsją lub napadem depresji i utratą wiary w Człowieka".




*Powyższy tekst nie ma nic wspólnego z przekonaniami autora czyli mnie. Właściwie to nawet całkiem fajna piosenka. Wiem, jako facet powinienem słuchać czegoś cięższego, np Cohena albo Ich Troje, ale żeby napisać tekst musiałem ww piosenki kilka razy wysłuchać i słuchałem tego bez wyrazu odrazy na twarzy. Z tym większym bólem dotrzymuję słowa napisania paszkwila.