poniedziałek, 3 września 2007

Odwieczna walka

        6.00 dzwoni budzik. Złośliwie stoi poza zasięgiem rąk, więc żeby go wyłączyć muszę wstać. Sam sobie zgotowałem ten los. A budzik ma dźwięk wyjątkowo upierdliwy. Zrywam się więc z łóżka i już 5 minut później uciszam budzik. Widzę zdziwione miny gdzie podziało się 5 minut. A myślicie, że to łatwo po ciemku, chwilę po gwałtownym wybudzenie z przyjemnego snu (nie pamiętam o czym ale wiem, że był przyjemny, czasem tak mam), lawirując między meblami, ryzykując uszkodzenie piszczeli czy tam innej goleni znaleźć dzwoniący  przeraźliwie zegarek? Dźwięk wypełnia cały pokój więc nie da się go zlokalizować na słuch, trzeba sobie przypomnieć gdzie go wczoraj postawiłem. Byłoby to łatwiejsze gdyby nie ten przeraźliwie dzwoniący cholerny zegarek!
        5 minut później obudzony, umyty i ubrany wyruszam. Wsiadam do samochodu, zapinam pas, poprawiam lusterka, dopasowuję siedzenie.  (żartowałem :) - pas zapinam odruchowo, ale po cholerę miałbym codziennie ustawiać lusterka to nie wiem, nikt inny moim samochodem nie jeździ.) No więc zapinam pas, biorę trzy głębokie wdechy rozdzielone trzema równie głębokimi wydechami, strzelam kostkami palców (pewnie wiecie o co chodzi, dziewczyny z jakiegoś powodu strasznie to denerwuje) i ruszam. Do odwiecznej walki kierowców z drogowcami. Pierwsze dwa zakręty pokonuję gładko, w końcu to moje okolice, mieszkam tu i znam to miejsce jak własną kieszeń. Trzeci zakręt przekonuje mnie jak bardzo się myliłem. Drogowcy znają moją okolicę lepiej. Ustawili "zakaz wjazdu" w uliczce, którą od kilku tygodni skracam sobie drogę od czasu jak z powodu remontu zamknęli trasę, którą znałem na pamięć. Istnieje przepowiednia, że kiedyś skończą ten remont. Zawracam, jadę okrężną drogą, zawracam, jadę inną okrężną drogą. Dołączają do mnie kompani, posiadacze innych samochodów, podobnie jak ja zaskoczeni podstępnym atakiem drogowców. W końcu jednemu z nich udało się wydostać poza szranki remontu i donośnym trąbieniem (które spotkało się niewątpliwie z aplauzem okolicznych mieszkańców) dał nam znak jak zwyciężać mamy (mam takie jakieś dziwne uczucie, że gdzieś już podobne sformułowanie słyszałem).  Jedziemy dalej, po drodze zręcznie unikając licznych pułapek typu: dziury w jezdni, studzienki kanalizacyjne wystające, studzienki kanalizacyjne wklęsłe, studzienki kanalizacyjne otwarte itp. Znam je na pamięć, mogę jechać z zamkniętymi oczami. To znaczy mógłbym jechać, ale muszę uważać na pieszych, którzy z zupełnie niezrozumiałego dla mnie powodu przechodzą ciągle z jednej strony ulicy na drugą. Mogliby się w końcu zdecydować. Wjeżdżam na trasę, szeroka trzypasmowa droga, mimo to wszyscy trzymają się lewego pasa. Ja ich nawet rozumiem. Na lewym są takie koleiny, że urwałbym coś z podwozia gdybym odważył się tamtędy jechać. Tylko autobusy i TIR-y się nie boją. Środkowy z kolei to majstersztyk sztuki drogowej. Upstrzony studzienkami jak ... eee zabrakło mi porównania, po prostu dużo ich jest. Tylko bojownicy tacy jak ja jadą środkowym pasem. Dyskretne ruchy kierownicą i większość studzienek pokonuję slalomem, biorąc je z lewej, prawej albo środkiem. Co oni zakupują pod tymi ulicami to nie wiem, ale to musi być coś cennego jeśli co kilka metrów robią wejście. I tak zygzakując sobie docieram do zakrętu śmierci. Sam zakręt to pestka. Ograniczenie do 60-u, ale przy dobrej pogodzie spokojnie można by polecieć 100-ą. Można by gdyby nie co? Studzienki, brawo. Największe zagęszczenie na kilometr na całej trasie. Od trzech lat pięć razy w tygodniu próbuję je pokonać i nie udało mi się. Gość, który to zaprojektował musiał być niezły. Studzienki są tak ułożone, że nie da się ich wszystkich ominąć. Ale się nie poddaję. Kwardy jestem i niedawno wymieniałem amortyzatory, będę próbował dalej.
        Zjeżdżam z trasy, trafiam na "zieloną falę". Za nic nie mogę zrozumieć skąd taka nazwa. Znajomy mi mówił, że to dlatego, że jak się trafi na zielone światło to się potem przez wszystkie skrzyżowania przelatuje na zielonym, bo tak są zsynchronizowane (zgrane, jak się komuś nie chce czytać tego długiego słowa). Ten znajomy to chyba nie ma samochodu. Po licznych próbach udało mi się na tą zieloną falę załapać. Ustaliłem, że niezbędna do tego prędkość to 85 km/h. Trochę za dużo jak na miasto, co? Ale jak się jedzie wolniej to nie ma siły, nie uda się i już. ONI chyba jakąś umowę mają z drogówką (w końcu drogówka i drogowcy to nawet brzmi podobnie). No więc jadę sobie te 85 km/h, przejeżdżam przez rondo i skręcam w uliczkę prowadzącą mnie prosto do pracy. I, szanowni moi czytelnicy i równie szanowne czytelnice, ostatnia część poprzedniego zdania to tzw. S-F. Nie skręcam, bo szlaban stoi, remont jest. Przed rondem żadnej informacji nie było, zawrócić mogę dopiero za 500m, niech żyją drogowcy.
        I w całej tej walce jeden tylko miły element na zakończenie. Tuż koło mojej pracy jest uliczka. Można na niej parkować nie płacąc. Z nieznanego mi powodu ta jedna uliczka nie załapała się do strefy płatnego parkowania, chociaż wszystkie ulice w promieniu kilkuset metrów się załapały. Ale nie mówcie nikomu, bo jak mi i na tej postawią parkomat to będę musiał jeździć do pracy tramwajem, co z jednej strony ma swoje zalety (można książkę poczytać i taniej kosztuje niż jeżdżenie samochodem, w zimie nie muszę szukać samochodu pod śniegiem, można popatrzeć na dziewczyny przez ciemne okulary nie ryzykując zaparkowania w czyimś samochodzie), ale jak dla mnie to wad ma zdecydowanie więcej (większość drogi muszę pokonywać na stojąco co w moim wieku trudne zaczyna być, mogę się zapoznać z zapachami jakich używają współpasażerowie, z tymi co nie używają też muszę się zapoznać, marznę na przystanku, no i przyzwyczaiłem się jeździć samochodem, bo tak mi wygodniej i już).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz