W uznaniu mych zasług (tutaj ochy i achy) , bla bla bla, szef mnie wysyła na urlop. Tygodniowy. Na koszt pracodawcy. W dowolnej miejscowości nad morzem.
Tak mi powiedział i zawiesił głos. I już zaczynałem wierzyć, że to nie sen. Już widziałem te dziewczyny na plaży gorące i piwo w lodówce w przeciwieństwie do dziewczyn zimne. Albo jeszcze lepiej - zimne piwo podawane przez gorące dziewczyny. Brzuch wciągłem i w wyobraźni byłem już królem plaży. I...
Nie, nie obudziłem się. Wcale nie spałem. Powinienem zauważyć złośliwy uśmieszek pojawiający się powoli na twarzy szefa. Powinienem, ale radość przyćmiła moją zwykłą ostrożność i zapomniałem o świętej regule wszystkich pracowników: "Nigdy, ale to nigdy nie ufaj szefowi." Uśmiechając się coraz złośliwiej szef stwierdził, że jednakowoż "urlop" obciążony jest pewnymi warunkami. Otóż:
- na tydzień to - owszem,
- na koszt pracodawcy - owszem,
- w dowolnej miejscowości nad morzem - owszem, ale pod warunkiem, że to będzie ta jedna konkretna miejscowość i to nie ja ją wybiorę,
- urlop - owszem, ale w godzinach 7.00 do niewiadomoktórej będę pracował, tyle że na wyjeździe. Po niewiadomoktórej resztę dnia mam wolne, ale raczej żebym był pod telefonem, bo w każdej chwili mogą mnie wezwać.
I tutaj, szanowni czytelnicy i czytelnice, zadaję Wam tytułowe pytanie. Azaliż jest to urlop czy ktoś mnie robi w bambuko?
I w ogóle się nie przejmujcie jak się przez tydzień nie odezwę. Będę o Was myślał. W przerwach między przeklinaniem na szefa, jego rodzinę, jego sąsiadów, jego psa i kota i wszystkich na literę N. A jakbym się potem też nie odzywał to też się nie przejmujcie. To będzie znaczyło, że siedzę w więzieniu za morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. I szczególną radością.
Ze starożytnym indiańskim pozdrowieniem, oby trąby Waszych słoni nigdy nie wpadały w kaktusy, cieszący się ostatnimi dniami wolności, Wasz Jacek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz