Aż nadszedł dzień powrotu mojego kolegi do pracy. Z ekscytacji spać nie mogłem, więc w pracy byłem jeszcze przed ochroniarzami (a oni stamtąd w ogóle nie wychodzą). Wyjątkowo wytarłem biurko z kurzu (czego oczywiście normalnie się nie robi, bo po co). I czekam wpatrzony w okno.
Wreszcie jest! Z trudem powstrzymuję się od okazywania nadmiernego entuzjazmu (gdyż podskakiwania wokół kolegi za nadmierny entuzjazm jeszcze uznać nie można, nie?). Standardowe gadki na początek dnia: jakie postępy w pracach nad zimną fuzją, teleportacji ciągle nie ma i takie tam dyrdymały, o których informatycy w średnim wieku rozmawiają w pracy.
Po raz drugi: wreszcie jest!
I tu zapada żenująca cisza. Gdyż oczom mym ukazuje się TO:
Zdjęcie to nie oddaje w najmniejszym stopniu ogromu mego rozczarowania. Nieuważni czytelnicy zadać mogą pytanie: ale o co chodzi? Otóż nieuważni moi czytelnicy, chodzi mianowicie o to co w pełni uwidacznia się dopiero na zdjęciu kolejnym.
Nie mogę powiedzieć, że mój były już kolega skłamał. Kłamstwo byłbym skłonny wybaczyć. Nie skłamał. Gorzej. Odważył się sobie ze mnie zażartować! W dodatku celując w me wrażliwe miejsce. Czyli wątrobę. Okrutny ten czyn, niewybaczalny, haniebny, popełniony przez mojego byłego już kolegę, zasługuje na wieczne potępienie oraz powinien być zakazany przez jakąś konwencję d/s ludzkości albo coś.
Zemstę planuję okrutną, ale wpierw opaść musi me w pełni uzasadnione oburzenie.
Wdech, wydech, wdech, wydech, joga i tai-chi...