Dzień dzisiejszy roboczo nazwałem Międzynarodowym Dniem Poświęcenia Róż i Innych Kwiatów. Tysiące i miliony tych biednych istot idą pod nóż, żeby tysiące i miliony mężczyzn tego świata mogło nie podpaść wybrankom swego serca. Nie czas jednak żałować róż, gdy unikają podpadania mężczyźni. W dniu tym co roku mężczyźni wyruszają na tradycyjną pielgrzymkę do… wiem co Wam przychodzi do głowy i jakżesz jesteście w błędzie, bo nie do najbliższego pubu, o nie… pielgrzymkę do najbliższej kwiaciarni. Gdyż kilka nie całkiem jeszcze martwych róż znacząco podnosi prawdopodobieństwo niepodpadnięcia. Kobiety mają łatwiej. Im do niepodpadnięcia wystarczy wstążeczka i już. My natomiast, my musimy walczyć. Ale o tym za chwilę.
Generalnie wojowników (bo jak walka to i wojownik, któż zaprzeczy?) walczących o róże, niczym kierownictwo Ordo Iuris o cnoty niewieście (podpowiadam: dużo hałasu, ale z niekoniecznie dobrym skutkiem), podzielić można na dwie grupy.
Grupa pierwsza załatwia zakupy kwiatowe w drodze z pracy i wręcza te kwiaty już od progu mieszkania anonsując swoje przybycie szelestem rozwijanego papieru. Wychodzą oni z założenia, że rach ciach, trzeba to załatwić szybko i po bólu. Ta grupa to mięczaki. Nawet jeśli musieli odstać w kolejce po swoją porcję nie całkiem jeszcze martwych roślin, to nie musieli o nie stoczyć pojedynku o honor i niepodpadnięcie. Nie musieli, bo o tej porze kwiaciarnie przygotowane na inwazję jeszcze dysponują różami, tudzież innymi kwiatami. Dla wszystkich w kolejce starczy, wystarczy poczekać. Mięczaki.
Grupa druga z kolei, to wojowie z górnej półki. Oni nie stoją w kolejce, nie krzyczą piskliwym głosem “Proszę zostawić kilka dla nas”, “Limit jakiś wprowadzić, po 5 na głowę”, “My też mamy żony”. Oni wracają po pracy do domu, do żony, która przez cały dzień ma dzisiaj tylko jedno w głowie - “Ile mi w tym roku róż przyniesie?” (tylko róże wchodzą w grę, inne rośliny pozwolą tylko złagodzić wyrok, ale nie anulują podpadnięcia), “Żeby się tylko nie wygłupił z żółtymi jak w zeszłym roku, przecież każdy wie, że żółte to zdrada”. (WTF???). Wraca do domu ten samiec alfa, wojownik dzielny, predator chciałoby się powiedzieć i jak gdyby nigdy nic rzuca od niechcenia na powitanie - “Co na obiad?”. Ignoruje wyniośle, że talerz ze schabowym został właściwie przed nim rzucony, a nie postawiony. Co bardziej odważni zjadłszy (imiesłów przysłówkowy uprzedni, współczuję tym, którzy muszą to wiedzieć) rzucają mimochodem “Mamusia robi lepsze”. A żonę nosi.
Choć bądźmy szczerzy, panowie - czy ktoś z Was dostał kiedyś kwiatka na Walentynki? Choć jednego, malutkiego? Nie musi być róża. Może być przywiędły, taki co się przedwczoraj nie sprzedał. No nie dostał. Czy robimy z tego dramat? Nie robimy.
Po obiedzie i obejrzeniu skoków (a żonę nosi) wstaje ten dzielny, żeby nie powiedzieć szalony, człowiek i “Wychodzę” mówi. A żonę nosi. Nie tłumaczy się, dokąd idzie, bo jest dzielny (albo szalony). Dostojnym krokiem, w końcu ma jeszcze dwie godziny do zamknięcia kwiaciarni, udaje się w kierunku kwiaciarni. Wie przecież, że kwiaciarze takiej okazji nie przepuszczają i róże na pewno są jeszcze dostępne w różnych rozmiarach i kolorach.
W tym momencie przenosimy narrację na pierwszą osobę. Taki chłyt stylowy.
Tym łatwiej mi było te wszystkie szalone i dzielne przedsięwzięcia po powrocie z pracy przeprowadzić, że moja żona była jeszcze w pracy. W zasadzie więc ryzykowałem niewiele. Ale się liczy. A talerz rzuciłem sobie sam, bo po wyjęciu z mikrofali był gorący. Jak one to robią, że ich nie parzy? Moja żona mówi, że za każdym dowcipem coś się kryje. Może coś jest w tym dowcipie o piekle?
Dostojnym krokiem zmierzam więc w kierunku pobliskiej kwiaciarni (przy czym ‘pobliskiej’ jest tu bardzo umowne, wg mojej miary odległości to jest ‘łooo rany, aż do przystanku trzeba iść?). Z daleka już z niepokojem dostrzegam, choć wzrok już dawno nie sokoli, że kwiaciarze w tym roku nie doszacowali popytu. Mogą być problemy. Tym bardziej, iż dostrzegam idącego równie dostojnym krokiem z naprzeciwka innego dzielnego wojownika, który się żonom nie kłaniał. Nasze spojrzenia się spotykają, wytrzymuję, nie zwalniamy kroku. Nonszalancko udajemy, że kwiaciarnia absolutnie nie jest w naszym spektrum zainteresowań. Wymiękł pierwszy. Lekko, dla niewprawnego oka niemal niezauważalnie, przyspieszył kroku i zmienił azymut kierując się bezczelnie niemal prosto na kwiaciarnię. Nie mogłem tego zignorować i najbardziej nonszalanckim szybkim krokiem, którego jeszcze nie da się nazwać biegiem, skierowałem się prosto na kwiaciarnię. Widząc, że nie wygra, zmienił taktykę. Rzucił mi wyzwanie bezpośrednie. Ruszył wprost na mnie po drodze zdejmując czapkę i formując ją do postaci kulistej nadającej się jako broń miotana. Ruszyłem, ciągle jeszcze nie biegnąc, wprost na niego po drodze rozwijając szalik i przywiązując na jego końcach rękawiczki. Wyszkolonym przez lata w wojsku ruchem uniknąłem rzuconej w moją twarz czapki, a wychodząc z uniku rzuciłem w jego stronę bola zrobione z szalika i rękawiczek. Nie całkiem jeszcze po złamaniu sprawna prawa ręka niestety się nie popisała i trafiłem tylko połowicznie, w jedną nogę. To jednak wystarczyło aby go spowolnić. Dotarłem do okienka kilka sekund przed nim, ciągnącym za sobą mój szalik. Triumfalnie rzuciłem w czeluść okienka - “Róże poproszę”, “Ile?” - padło z czeluści. “Wszystkie” - odpowiedziałem jednocześnie nonszalancko w stronę czeluści i hardo w stronę pokonanego przeciwnika, ugruntowując swoją bezsprzeczną dominację. “Zośka, zapakuj obie” - padło z czeluści. Zadrżałem. Poziom niedoszacowania popytu przez kwiaciarzy był druzgocący. “Obie? I to wszystko? Cóż, pozostanie zgrywać twardziela do końca, nawet gdy żona już wróci do domu.” - pomyślałem. I wtedy zobaczyłem jego. Pokonanego przeciwnika. Nie płakał. Faceci nie płaczą. Ale w oczach widać było jakąś pustkę, beznadzieję. Nie! Przecież to facet, towarzysz w niedoli, nie można go tak zostawić! Nie jego wina, że trafił na mnie, nie jego wina, że kwiaciarze niedoszacowali. Nie godzi się kamrata w potrzebie zostawić. Rozwinąłem papier i dałem mu jedną różę. Nie dziękował. Nie musiał. W tym momencie braterstwa dusz rozumieliśmy się bez słów. I bez słów odwróciliśmy się od siebie i odeszli. On w kierunku zachodzącego słońca. Ja w kierunku wschodzącego księżyca.
Wracamy do narracji trzecioosobowej.
A włosy rozwiewał im popołudniowy wiatr.
Po obiedzie i obejrzeniu skoków (a żonę nosi) wstaje ten dzielny, żeby nie powiedzieć szalony, człowiek i “Wychodzę” mówi. A żonę nosi. Nie tłumaczy się, dokąd idzie, bo jest dzielny (albo szalony). Dostojnym krokiem, w końcu ma jeszcze dwie godziny do zamknięcia kwiaciarni, udaje się w kierunku kwiaciarni. Wie przecież, że kwiaciarze takiej okazji nie przepuszczają i róże na pewno są jeszcze dostępne w różnych rozmiarach i kolorach.
W tym momencie przenosimy narrację na pierwszą osobę. Taki chłyt stylowy.
Tym łatwiej mi było te wszystkie szalone i dzielne przedsięwzięcia po powrocie z pracy przeprowadzić, że moja żona była jeszcze w pracy. W zasadzie więc ryzykowałem niewiele. Ale się liczy. A talerz rzuciłem sobie sam, bo po wyjęciu z mikrofali był gorący. Jak one to robią, że ich nie parzy? Moja żona mówi, że za każdym dowcipem coś się kryje. Może coś jest w tym dowcipie o piekle?
Dostojnym krokiem zmierzam więc w kierunku pobliskiej kwiaciarni (przy czym ‘pobliskiej’ jest tu bardzo umowne, wg mojej miary odległości to jest ‘łooo rany, aż do przystanku trzeba iść?). Z daleka już z niepokojem dostrzegam, choć wzrok już dawno nie sokoli, że kwiaciarze w tym roku nie doszacowali popytu. Mogą być problemy. Tym bardziej, iż dostrzegam idącego równie dostojnym krokiem z naprzeciwka innego dzielnego wojownika, który się żonom nie kłaniał. Nasze spojrzenia się spotykają, wytrzymuję, nie zwalniamy kroku. Nonszalancko udajemy, że kwiaciarnia absolutnie nie jest w naszym spektrum zainteresowań. Wymiękł pierwszy. Lekko, dla niewprawnego oka niemal niezauważalnie, przyspieszył kroku i zmienił azymut kierując się bezczelnie niemal prosto na kwiaciarnię. Nie mogłem tego zignorować i najbardziej nonszalanckim szybkim krokiem, którego jeszcze nie da się nazwać biegiem, skierowałem się prosto na kwiaciarnię. Widząc, że nie wygra, zmienił taktykę. Rzucił mi wyzwanie bezpośrednie. Ruszył wprost na mnie po drodze zdejmując czapkę i formując ją do postaci kulistej nadającej się jako broń miotana. Ruszyłem, ciągle jeszcze nie biegnąc, wprost na niego po drodze rozwijając szalik i przywiązując na jego końcach rękawiczki. Wyszkolonym przez lata w wojsku ruchem uniknąłem rzuconej w moją twarz czapki, a wychodząc z uniku rzuciłem w jego stronę bola zrobione z szalika i rękawiczek. Nie całkiem jeszcze po złamaniu sprawna prawa ręka niestety się nie popisała i trafiłem tylko połowicznie, w jedną nogę. To jednak wystarczyło aby go spowolnić. Dotarłem do okienka kilka sekund przed nim, ciągnącym za sobą mój szalik. Triumfalnie rzuciłem w czeluść okienka - “Róże poproszę”, “Ile?” - padło z czeluści. “Wszystkie” - odpowiedziałem jednocześnie nonszalancko w stronę czeluści i hardo w stronę pokonanego przeciwnika, ugruntowując swoją bezsprzeczną dominację. “Zośka, zapakuj obie” - padło z czeluści. Zadrżałem. Poziom niedoszacowania popytu przez kwiaciarzy był druzgocący. “Obie? I to wszystko? Cóż, pozostanie zgrywać twardziela do końca, nawet gdy żona już wróci do domu.” - pomyślałem. I wtedy zobaczyłem jego. Pokonanego przeciwnika. Nie płakał. Faceci nie płaczą. Ale w oczach widać było jakąś pustkę, beznadzieję. Nie! Przecież to facet, towarzysz w niedoli, nie można go tak zostawić! Nie jego wina, że trafił na mnie, nie jego wina, że kwiaciarze niedoszacowali. Nie godzi się kamrata w potrzebie zostawić. Rozwinąłem papier i dałem mu jedną różę. Nie dziękował. Nie musiał. W tym momencie braterstwa dusz rozumieliśmy się bez słów. I bez słów odwróciliśmy się od siebie i odeszli. On w kierunku zachodzącego słońca. Ja w kierunku wschodzącego księżyca.
Wracamy do narracji trzecioosobowej.
A włosy rozwiewał im popołudniowy wiatr.
:)
OdpowiedzUsuń