Marność nad marnościami i wszystko marność.
Ledwo ludzkość cudem uniknęła Armagedonu parę tygodni temu a już wszechświat (tudzież wersja dla wierzących: wstaw tam imię swojego boga/bogini) okrutny szykuje na nas kolejny zamach. Tym razem z większym rozmachem.
Krótkie wprowadzenie dla mało oblatanych w astronomii.
Astronomia - nauka przyrodnicza zajmująca się badaniem ciał niebieskich (za Wikipedią). Nie przywiązujcie się słowa ‘ciał’, bo w astronomii to dość luźno traktowane pojęcie. Ciałem jest zarówno kilkudziesięciometrowa asteroida jak i wielka gromada galaktyk o rozpiętości kilkuset milionów lat świetlnych. Nie przywiązujcie się również do słowa ‘niebieski’, bo to też dość luźno traktowane pojęcie. Wcale nie chodzi o kolor tylko o niebo. Zadziwiające jak absurdalna definicja ‘ciał niebieskich’ przyjęła się w środowisku bądź co bądź naukowców. Niebo przecież w powszechnym rozumieniu to to co mamy nad głowami, to niebieski, z chmurkami w kształcie słoników, tęczą, albo bez chmurek i niebieskie. A żaden z obiektów będących przedmiotem zainteresowania astronomii nie znajduje się aż tak blisko. Może za wyjątkiem meteorów/meteoroidów/meteorytów (jest między tymi nazwami różnica tylko nigdy nie pamiętam jaka), ale one jak już wpadną w atmosferę to stają się przedmiotem zainteresowania geologów raczej. Ani zatem to ciała ani niebieskie. Głupia nazwa. Czy nie lepiej i przede wszystkim dostojniej brzmi np “obiekty kosmiczne”? Albo “struktury zewnętrzne”?
Astronomia zatem to nauka zajmująca się badaniem obiektów i struktur kosmicznych. I astronomia właśnie potwierdza, z całkiem dużym prawdopodobieństwem, że świat wkrótce przestanie istnieć w wyniku spektakularnego (dla ludzkości, bo w skali wszechświata to dość popularne wydarzenie) zderzenia dwóch galaktyk. Galaktyki naszej, zwanej Drogą Mleczną (możecie w bezchmurną noc będąc z dala od źródeł światła zobaczyć ją na niebie, albo możecie to wpisać w google i zobaczycie zdjęcia zapierające dech w piersiach bez konieczności ruszania się z domu). Oraz galaktyki M31 zwanej swojsko Andromedą. Już za niecałe 4 miliardy lat galaktyki zderzą się tworząc twór zwany Milkdromedą.
Kosmos, w przeciwieństwie do ludzkości, zawsze ma plan awaryjny. Jeśli zderzenie galaktyk nas nie załatwi to niecały miliard lat później słońce (które tak na marginesie jest najbliższą nam gwiazdą a nie jak się błędnie sądzi Alfa Centauri) wypali wszystko co ma do wypalenia i zacznie się zamieniać w czerwonego olbrzyma, pochłaniając co najmniej 3 planety układy. Przypominam, że trzecią jest Ziemia. I tu chyba żadne schrony nie pomogą.
Ale zanim nastąpi katastrofa ostateczna można nas przecież ponękać czymś mniejszym, nie? Po najbliższej okolicy Ziemi krąży więc kilka milionów asteroid. Mniejszych, które po wpadnięciu w ziemską atmosferę zrobią pffft i już. I większych, które po wpadnięciu w ziemską atmosferę spowodują, że Ziemia zrobi pffft. Najbardziej znana nazywa się uroczo Apophis i jest duże prawdopodobieństwo, że w 2036 roku uderzy w Ziemię. Duże to wg astronomów jakieś 2,7%. Apophis całkiem duży jest. Jeśli trafi to kilka miast zrobi pffft. Jeśli Wam tego mało to poszukajcie w sieci obrazka, pokazującego tylko obiekty, które ziemskie agencje śledzą na orbicie Ziemi. Jest ich tyle, że nie ma gdzie palca włożyć. Jakim cudem jeszcze żyjemy pojęcia nie mam.
I tym optymistycznym akcentem czas się pożegnać. Idę kopać schron i robić zapasy na zderzenie galaktyk.