czwartek, 7 grudnia 2017

Z cyklu: Wuj Jacek z podróży - Antwerpia, część 1

        Największym problemem w dostaniu się do Antwerpii nie jest znalezienie biletu w cenie niezwalającej z nóg. Nie jest otrzymanie urlopu w terminie niekolidującym z zakupionym biletem. Nie jest nawet przekonanie dwóch niewiast, że jedna walizka na tydzień całkowicie im wystarczy. Jak również dopilnowanie, aby nie próbowały przemycić trzeciej, bo “ale tylko taka malutka, prawie się na podręczny zmieści”. Największym problemem w dostaniu się do Antwerpii jest dostanie się tam z lotniska. W porównaniu z lotniskiem w Charleroi (czy jakoś tak) lotnisko warszawskie znajduje się w ścisłym centrum miasta. Nawet modlińskie jest dwa rzuty beretem od centrum. Tam się jedzie prawie półtorej godziny. Przy dobrym wietrze. Bez deszczu. Poza godzinami szczytu. Mam dowód.

Mówiłem, że półtorej godziny? Mówiłem.


        Z Warszawy do Belgii - półtorej godziny, z lotniska do Antwerpii - półtorej godziny. W sumie i tak lajcik. W Szwajcarii z lotniska jedzie się 3 godziny pociągiem, a cena biletu przyprawia co słabszych o czkawkę.
        Niemniej dolecieliśmy. Pierwsze co się widzi na lotnisku to wszechobecne plakaty reklamowe Pairi Daiza. Takie ichni ogród zoologiczny. Prawie jak warszawski, tylko 50 razy większy, droższy i bardziej wypasiony. Zaprawdę powiadam Wam - przygotujcie wygodne buty, sporo €, dzien wolnego i koniecznie musicie odwiedzić. Mają tam nawet polski akcent.
Polski akcent.
Poza polskim mają również akcenty:

tajski…
Akcent tajski.

Tygrys biały w akcencie tajskim.
afrykański…
Afryka dzika.

Lemur. Po francusku - le murr.

Wujek Stefan. Obok tamtejsze gołębie.
antarktydzki (z unikalnym zdjęciem latającego pingwina)…
Unikalne zdjęcie pingwina, który zapomniał, że ma udawać nielota.

grzybowo - leśny…
Grzyby. Nie znam się, ale wyglądają na jakieś lewe.

Ładne drzewko. Albo krzak.
...oraz chiński, na którym zatrzymamy się dłużej. W akcencie chińskim atrakcją nieodmawialną stał się gabinet pedicurystyczny doktora Yu. Rolę pedicurzystek pełnią w nim wygłodniałe, małe rybki. Udostępnia im się kończyny dolne a one przystępują do pracy. Lub nie, jak widać na poniższym obrazku.
Przypadkowy turysta z Polski.
A tutaj chwilę później gdy dowiedziały się, że jestem znanym i poczytnym blogerem z Polski o międzynarodowej niemalże sławie. Nie dość, że przypłynęły wszystkie, to jeszcze dały znać koleżankom z sąsiednich zbiorników. Ech, sława.
Międzynarodowej sławy bloger i podróżnik z Polski.

        Teren jest gigantyczny, cały dzień spokojnie można rezerwować. Jest gdzie zjeść, jest gdzie odpocząć, lemury łażą luzem, dla znudzonych lub zmęczonych jeździ kolejka parowa. Całość podzielona na strefy tematyczne, z tematycznymi restauracjami. Na szczęście w każdej sprzedawali frytki.


        Uff, zmęczyłem się tym łażeniem. Na dzisiaj starczy, reszta w przyszłości. A przyszłość, jak wiadomo, jest nieokreślona. Mam na myśli taką ogólną przyszłość, nie jakieś konkretne drobiazgi. W konkretnych sytuacjach może być określona. Np jak zrzucam szklankę ze stołu na betonową podłogę to ona z pewnością się stłucze (dla upierdliwych - to normalna szklanka a nie jakaś pancerna, wysokość stołu tradycyjna a nie dla krasnali, nikt szklanki nie łapie po drodze, beton naprawdę jest betonowy). Jak kopnę małym palcem w szafkę to bez wątpienia będzie mnie ten mały palec bolał. Jak wydam 30 zł na kupony lotto to niewątpliwie będzie to stracone 30 zł. I tak dalej. Zatem kiedyś w przyszłości nastąpi część 2. O Antwerpii właściwej.

A teraz idę kupować prezenty. (Znaczy odpalam sklepy internetowe i kupuję. Czy ktoś jeszcze robi zakupy na żywo?)