wtorek, 25 grudnia 2018

Najlepszego

Ponieważ w Polsce sroga zima Jacek udaje się do ciepłych krajów. Znaczy do Szwajcarii.
Wesołych, przede wszystkim spokojnych Świąt życzę wszystkim, którzy jakimś zrządzeniem losu tu zajrzą. Bawcie się dobrze. 

Jacek

wtorek, 30 października 2018

Suchar informatyczny #9

        Dawno, bardzo dawno, nie zaglądaliśmy w najmroczniejsze zakamarki mózgów najmroczniejszych przedstawicieli ludzkości - informatyków. (Dawno w ogóle tu nie zaglądaliśmy, ale na ten fakt opuszczamy dyskretnie zasłonę zapomnienia.) Zatem suchar informatyczny na dziś:

- Co zabiera informatyk na turniej rycerski?
- Kopię zapasową.

        Gratuluję poczucia humoru tym, którzy się przynajmniej lekko uśmiechnęli. Chwała Wam i alleluja. Dzięki Wam jest jeszcze nadzieja dla ludzkości. Dla pozostałych wyjaśnienie poniżej.

        Żart powyższy… owszem, niedowiarki, to żart, nawet dość zabawny… Otóż żart powyższy oparty jest swego rodzaju grze słów. Że niby w jednym zdaniu informatyk i turniej rycerski. Turniej rycerski, wiadomo, kojarzy się z zakutymi w blachę i ciężko uzbrojonymi wojownikami, którzy niejednemu smokowi niejeden łeb usiekli. Pod zbroją na sercu mają oni podwiązkę, lub inną część garderoby, wybranki swego serca. Wybranka często nie odwzajemnia uczucia rycerza, ale rycerz się nie przejmuje, gdyż rolą rycerza jest być zakochanym bez wzajemności, a mimo to walczyć w obronie czci owej wybranki. Rycerze zatem wyglądają groźnie i są groźni, gdyż mają wielkie miecze i siedzą na wielkich koniach.
        Natomiast z drugiej strony mamy dla odmiany informatyka. Informatyka z rycerzem łączą dwie rzeczy. Informatycy też są zakuci w zbroję, choć ograniczają się do zakutych łbów. I również jak rycerze skrycie i bez wzajemności kochają swoje wybranki. Taka zatem zabawna gra słów.

Co?
Że kopia zapasowa?
Nie wiem co robi kopia zapasowa w tym dowcipie. Niczego nie wnosi i nie jest to w ogóle zabawny dodatek.


piątek, 17 sierpnia 2018

Z cyklu: Wuj Jacek z podróży - Portugalia

        Portugalia w styczniu, Czcigodni, jest miejscem i czasem, w którym chcielibyście przebywać. Idealna na zwiedzanie temperatura w zakresie 17-20 stopni. Idealny na zwiedzanie brak tłumów. Idealne ceny wynajmu samochodów, niecałe 200 zł za 5 dni, wliczając dodatkowe polskie ubezpieczenie od kosztów niespodziewanych przy zwrocie pojazdu. Idealny smak porto w Porto. 

        Zaczęliśmy od Porto. Od razu rzuca się w oczy, że Portugalczycy gardzą zakazami. Czerwone światło jest sugestią, a nie zakazem. Przechodzą na czerwonym, w dowolnym miejscu, przez środek skrzyżowania. Nawet nie próbują się chować przed policją, która nawet nie próbuje udawać, że ma coś przeciwko temu. Dopiero parę dni później przewodnik wyjaśnił nam, że podstawowa zasada podczas przechodzenia przez jezdnię w Portugalii to “po prostu nie umrzyj”. Muszę powiedzieć, że bardzo mi się ta zasada podoba. Choć zajęło mi ze dwa dni żeby nauczyć się tak przechodzić bez nerwowego rozglądania się na boki w poszukiwaniu policjanta.

 

        Z drugiej strony gdy chodniki w Porto wyglądają w większości tak, jak na zdjęciach powyżej, to nie dziwne, że chce się spędzać więcej czasu na ulicy. I nie dajcie się uwieść rzekomej urodzie tych kostek. Po deszczu stają się tak śliskie, że ortopeda to drugi po piłkarzu najbardziej dochodowy zawód w Portugalii. No i w tym przypadku po prawej zdecydowanie odradzam wkraczanie tam po alkoholu. Nie ma siły żeby zejść z tego placu na stojąco. Nawet na trzeźwo ma się ochotę usiąść i zamówić taksówkę.

        Podróżuje się po Porto na dwa sposoby: pieszo lub zabytkowym tramwajem. Podobno w częściach Porto zamieszkałych przez tubylców jeżdżą również tramwaje niezabytkowe, ale kto by się zapuszczał w miejsca nieturystyczne.



        Powyżej tramwaj turystyczny. Poniżej schody. Mnóstwo schodów. W Porto nie uznają czegoś takiego jak teren płaski. Nawet jak kawałek płaski był to położyli na nim płytki w fale, żeby się nawet po płaskim nie dało iść prosto. Wszędzie idzie się pod górę lub z góry. Przy czym w górę zawsze prowadzą trzy drogi a z góry tylko jedna.



        Jak już się i tak idzie to nie sposób nie zobaczyć tych ich niebieskich płytek, które są wszędzie. Naprawdę. Na zewnątrz budynków, wewnątrz, w przejściach, wszędzie. Ale to nie są takie zwykłe płytki jak się u nas kładzie - jakiś wzorek powtarzalny, czasem obrazek i już. O nie, te tam to są dzieła sztuki. Nie istnieje coś takiego jak seryjna produkcja. Na każdej ścianie inna scena. Scena, nie scenka, bo to naprawdę zajmuje całe ściany.



W drodze do Lizbony zahaczamy o kto zgadnie co? Dla ułatwienia wrzucę obrazek.


        Nie, nie pojechaliśmy do krainy Disney’a. Zahaczyliśmy o Fatimę. Ale przyznać musicie, że w odpowiednim oświetleniu i słabym fotografie trochę zamek z czołówki Disney’a przypomina. Zajechaliśmy w przypadkowy dzień, o przypadkowej godzinie. Wchodzimy na plac. Placzysko własciwie, bo gigantyczny. Z jednej strony zamek Disney’a, z drugiej symboliczny Jezus wiszący na nie mniej gigantycznym niż plac krzyżu.


        Wchodzimy więc w przypadkowy dzień i przypadkową godzinę na plac między krzyżem i zamkiem a uszy naszych dobiega odgłos mszy. “Po polsku” - stwierdziła młoda. “Alleluja brzmi tak samo we wszystkich językach” - stwierdziłem ja. “W imię ojca i syna…” - stwierdził ksiądz rozwiązując spór. To trzeba jednak mieć pecha jak ja - lecieć 3000 km na mszę. Fatima, targowisko próżności. W okolicznych sklepikach można kupić Jezuski i Matki Boskie we wszystkich rozmiarach, kolorach, z przeróżnych materiałów, Jezuski ruchome, Matki Boskie przepowiadające pogodę. Wszystko. Jeśli czyjeś uczucia religijne nie czują się przez to targowisko obrażone, to nie wiem co może je obrażać.

        Po drodze (choć wcześniej, ale już mi się nie chce zamieniać akapitów) Coimbra. Uniwersytet, a w nim mokry sen każdego bibliofila - biblioteka ze starodrukami. Dotykać nie wolno, ale już patrzeć i powąchać można.


        Z mokrych snów to jeszcze księgarnia z Porto, która była ponoć inspiracją dla JK Rowling przy opisywaniu księgarni w Harrym Potterze. Gdyby tak wyglądały księgarnie - kupowałbym.


A gdyby tak wyglądały wszystkie sklepy rybne też kupowałbym. Poniżej naprawdę sklep rybny, właściwie sardynkowy, bo wszystko tam to sardynki w puszkach. Albo szprotki, nie pamiętam.


W temacie zakazów, z których drwią sobie Portugalczycy to w głębokim poważaniu mają również zakaz wprowadzania psów na plażę.



Na plażę, na której i my byliśmy. Choć kąpieli jednak nie zażywaliśmy. Urywający głowy wiatr zniechęcał skutecznie.


        Z Lizbony niedaleko do Sintry, gdzie sam jeden zdobyłem zamek Maurów. Z trudem, zipiąc ciężko, wyprzedzony przez podskakującą lekko i bez odrobiny zmęczenia kózkę 9-wtedy-letnią. Sam wszedłem. Tam. Bez niczyjej pomocy. Na najwyższy czubek.


A strudzone me oblicze ratowałem w barze o wdzięcznej nazwie:


A z Sintry niedaleko do Cabo da Roca. Dalej na Zachód już się suchą stopą nie da.


Z miejsc interesujących odwiedziliśmy jeszcze:
- knajpę z płonącą kiełbasą


- mnóstwo kościołów


- oceanarium (piękne jest, powiadam Wam)





- cmentarz


- panoramę Porto


- oraz (co szczególnie polecam) zachód słońca nad oceanem (polecam zachód, bo łatwiejszy jest niż wschód)



Tymczasem bywajcie. Jadę dalej.

Spacerkiem


        Idziemy sobie spacerkiem po ścieżce w lasku. Wyprzedza nas para biegaczy. Żona patrzy na mnie i mówi, że też mógłbym pobiegać. Na szczęście dla mnie z naprzeciwka nadchodzi człowiek z sziszą. I dokładnie na naszej wysokości pociąga bucha. Triumfuję.

piątek, 10 sierpnia 2018

Z racji jednakowoż...

        Z racji jednakowoż tegoż, iż częściej się odzywam na FB niż tutaj (chociaż tutaj nie zamierzam umrzeć całkowicie) i tamże kontakt ze mną można mieć szybszy, częstszy (częściejszy?) i bogato ilustrowany zdjęciami, to osoby, które o takimże kontakcie ze mną marzą od lat i nie śpią przez brak owegoż kontaktu po nocach, zapraszam do kontaktu prywatnego, to podam swoje FB-owe namiary. Jak również kontaktem prywatnym można wysłać mi namiary swoje, wtedy to ja będę zapraszał.

Wszyscy mają FB, wiem to doskonale. Choć niektórzy nieśmiali nie pod swoim nazwiskiem. Nie potępiam.

Zachęcam do pośpiechu, gdyż wkrótce wyjeżdżam na wakacje i relację tradycyjnie zamierzam prowadzić na bieżąco. A czasem uda mi się tam nawet wrzucić coś szczątkowo zabawnego.

środa, 25 lipca 2018

sobota, 30 czerwca 2018

piątek, 27 kwietnia 2018

Z cyklu: Wuj Jacek z podróży - Fuerteventura, część 2

Nadejszło więc wkrótce*.

    Wyspą niepodzielnie rządzą kozy. Kozy z gatunku koza oraz mała kózka z gatunku homo sapiens sapiens. Kozy z gatunku koza wyglądają tak:
Kozy, kozy, kozy - sentencja łacińska.
    Kozy są wszędzie. Te tutaj są skoszarowane, gdyż służą do wyrobu mleka i serów. Większość skoszarowana nie jest i łażą luzem po całej wyspie. Nikt dokładnie nie wie ile ich jest, ale ponoć ponad 100 000. Kozami na wyspie rządzi kozioł Stefan. Stefan nieśmiały jest i nie lubi zdjęć, dlatego zdjęcie z daleka i niewyraźne, ale jest.

Stefan - kozi król.
    Stefan hardo spogląda turystom prosto w oczy. Znaczy tak sądzę, gdyż stoi daleko i wygląda dostojnie. Po cóż im tyle dzikich kóz, zapytanie, o czcigodni. Otóż nie są dzikie. Kozy do kogoś należą. Raz czy dwa razy w roku tubylcy wyjeżdżają z pickupem i psem łapać kozy. Nie wiem po co, ale łapią. Tylko Stefana nie udaje się złapać, gdyż Stefan czujny jest.

    Z innych dzikich zwierząt na wyspie są jeszcze wiewiórki. Dziwne takie, prążkowane trochę i szare, ale jednak wiewiórki. No i nie jestem pewien czy takie dzikie, bo jedzą z ręki.

Te, laska, gdzie jakiś pokarm?
Nad wszystkim czuwa szef wszystkich wiewiórek - Krzysztof.

Krzysztof. I wszystko jasne.
    Krzysztof nigdy nie śpi, gdyż - jak w piosence bodajże Maleńczuka - “ktoś zawsze obserwuje”. Krzysztof obserwuje, czy wiewiórki nie gryzą ręki, która je karmi. Wszędzie zresztą są znaki informujące o zakazie karmienia wiewiórek, ale do zakazów fuerteverturiańczycy mają podejście dość luźne.

    Obok wiewiórek, czyli na plaży można spotkać turystów z Niemiec. W Niemczech słabo musi być z emeryturami, bo niemieccy emeryci niekompletnie ubrani na tych plażach siedzą. Nie to co ja. Ja z moją emeryturą dałbym tam radę przeżyć cały dzień. I może kawałek drugiego.

    Wiewiórki wiewiórkami, a Niemcy Niemcami, ale najważniejsze dla mnie było, żeby tam dało się żyć w pokoju. Mam na myśli pokój hotelowy, a nie pokój na świecie. Otóż była klimatyzacja, dało się. Dla młodzieży najważniejsze było, żeby ktoś ładnie ręczniki składał. Składał. I tak nawiedził nas Mistrz Yoda.

Mistrz we własnym ręczniku.
    Na zdjęciu warszawski przedstawiciel rzadkiego gatunku Lemurus pluszus pozuje z Mistrzem. Mistrz jak zawsze skupiony, opanowany. Lemurus wręcz przeciwnie, oczy szeroko otwarte, cały podekscytowany, ramiona szeroko, jakby chciał uściskać cały świat.

    Żyć zatem się da, jedzenie all inclusive, idziemy zwiedzać krajobraz. Krajobraz składa się głównie z kamieni i piasku. Stąd też na zdjęciach z wycieczki będą tylko kamienie i piasek. Czasem ułożone w kształt jakiegoś budynku. Albo drogi. Ale głównie kamienie i piasek.

Wiadoma rzecz, stolica.
    Betancuria, pierwsza stolica wyspy. Na zdjęciu widzimy większość Betancurii. Z drugiej strony jest tylko kościół i miasto się kończy.

Kamień i piasek.
Jak wspomniałem - kamienie i piasek.

Łapy, łapy, cztery łapy. Czy tam sześć.
    A na piasku stopy. Moje to te zgrabne na dole. Po prawej widzą państwo kończynę górną w gipsie. Gdyż po co tak jechać sobie spokojnie na wakacje, jeśli można sobie wcześniej złamać rękę i wzbudzać na plaży podziw i zainteresowanie młodzieńców. A gdyby kózka nie skakała...

    Podobno nie przeżyć wschodu słońca nad oceanem, to jak nic nie przeżyć. Nie zgadzam się z tym stwierdzeniem i głośno wyrażałem swe oburzenie, gdy byłem zciągany z łóżka przed świtem o 7:30. To nieludzkie i powinno być karalne.

No wschód. Wielkie mi co. Codziennie jest wschód. Czy musiałem być budzony na wschód? Przecież to to samo słońce co w Warszawie.
    No wschód słońca, wielkie mi co. Nad tym dziwnym upodobaniem ludzi do oglądania wschodów słońca, a także nad marnością tego świata, zastanawialiśmy się razem z Julianem. Juliana poznałem w takim tamtejszym ogrodzie zoologicznym. Zaprzyjaźniliśmy się od razu, bo obaj jesteśmy spokojni, rozsądni oraz prawie w ogóle nie narzekamy. Chyba, że na pobudkę przed wschodem słońca.

Jacek i Julian rozmyślają nad marnością tego świata.
    Julian na zdjęciu nie jest zaobrączkowany, w przeciwieństwie do Jacka, który tkwi w okowach all inclusive. Radość wielka zapanowała gdy się wreszcie tego pozbyliśmy.

Wyzwoleni z okowów all inclusive!
A potem tylko 6 godzin w towarzystwie plastikowej Wonder Woman i jesteśmy w domu.

    Na koniec zagadka optyczna. Na zdjęciu ślad butów jest wklęsły czy wypukły. Robię ankietę i usuwam ze znajomych wszystkich, którzy widzą inaczej niż ja. Nie mogę się kumplować z kimś, kto widzi doły tam, gdzie ja widzę góry.

Zagadka optyczna. I radzę się nie pomylić.
    I chciałem tylko podziękować młodym ludziom organizującym w hotelu Klub ITAKI. Dzięki nim wszystkie dzieci z okolicy znikały od 11 do 13, potem od 15 do 17 i jeszcze od 20 do 21. I tak codziennie. Pierwszym kryterium, jakie od tego wyjazdu wpisuję w wyszukiwarkę wczasów jest Klub ITAKA dla dzieci**.

30 stopni na zewnątrz a oni w futrach. Dla dzieci. Szacun.
* Patrz koniec części pierwszej relacji z rajskiej wyspy Fuerteventura.
** Jacek nie wziął ani grosza za reklamę. Chętnie by wziął, ale nikt nie chciał zapłacić.

piątek, 13 kwietnia 2018

Z okazji piątku 13.


Jako że Jacek za nic ma przesądy i zabobony, to właśnie dziś postanowił podzielić się informacją. Jacek mianowicie zmienił pracę. Cieszycie się? ;-)

piątek, 23 marca 2018

Z cyklu: Wuj Jacek z podróży - Fuerteventura, część 1.

        Antwerpia Antwerpią, ale trzeba było ruszać dalej. Prawie 6 godzin lotu. Bez możliwości wyprostowania kolan. Bez możliwości rozłożenia oparcia fotela. Bez możliwości uniknięcia zabawy Wonder Woman. BTW nauczyłem Wonder Woman robić pompki, okazało się, że nie miała o tym najmniejszego pojęcia. Okazało się również, że istnieją tzw pompki dziewczęce, gdzie większość ciała cały czas leży na ziemi, a podnosi się w zasadzie tylko głowę. Pfff.

        Pierwszą rzeczą jakiej człowiek dowiaduje się po wylądowaniu w Puerto del Rosario jest to, że wyspa nie nazywa się Fuertaventura, jak sądziłem od wczesnych lat młodzieńczych, kiedy zaplanowałem sobie tam emeryturę. Wyspa nazywa się Fuerteventura. Błąd podobno tak powszechny, że używając poprawnej nazwy masz od razu +5 do szacunku u tubylców. Mogę się czasem pomylić, 30 lat warunkowania robi swoje, więc proszę mnie nie poprawiać, tylko nauczyć się poprawnej formy. Fuerteventura.
        Drugą rzeczą jakiej człowiek dowiaduje się po wylądowaniu jest to, że niebo nad Fuerteventurą wygląda tak:

Farfocle na niebie
        Zdjęcie prosto z aparatu, żadnych retuszów (poza oczywiście automatyczną korektą zrobioną przez aparat). Jak widać Fuerteventura jest przereklamowana. Miało być bezchmurne niebo, a widzimy co? Jakieś białe farfocle. Co to są te białe farfocle? Się grzecznie pytam. Czy ja płaciłem za jakieś białe farfocle? Czy ja po to leciałem 6 godzin z kolanami pod brodą w towarzystwie plastikowej Wonder Woman, żeby patrzeć na jakieś białe farfocle? Żądam usunięcia białych farfocli z mojego zdjęcia i z mojej pamięci.
        Gdy już myślisz, że nic gorszego cię, turysto, w życiu nie spotka pojawia się trzecia rzecz, jakiej człowiek dowiaduje się po wylądowaniu. Trzecia rzecz nazywa się Wałbrzych* i pojawia się jak tylko autobus transferowy opuści stolicę (tak, tam każda wyspa ma stolicę) i wygląda tak:

Wałbrzych
        No pardąsik, ale czy to jest krajobraz rajskiej wyspy? Czy tak wygląda miejsce, w którym mam spędzić 11 dni? Czy na pewno wylądowaliśmy na odpowiedniej wyspie? Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że marudzę i narzekam tylko w wyjątkowych okolicznościach. Limit narzekania i marudzenia na Fuerteventurze wyczerpałem w 2 godziny. 
Ale potem nadeszło to:

To
Właśnie tak powinien wyglądać ocean.
I to:

I to
Bo tak powinny wyglądać fale na oceanie.
I to:

I to
Bo tak się powinno siedzieć pod palmą z drinkiem i widokiem na niebieskie morze.
I to:

I to
Bo tak wygląda kawał plaży. Wielkiej plaży. Piasek i piasek.
I nie możemy zapomnieć o czym? O stopach informatyka na plaży:

Stopy informatyka (są tam, wierzcie mi) na plaży
Zaprzeczam niniejszym plotkom, że leciałem taki kawał drogi z podkulonymi kolanami i plastikową Wonder Woman i nawet się nie wykąpałem. Mam zdjęcie na dowód, że się w oceanie kąpałem:

Dowód
        Tak, to ocean, a nie jakaś lokalna kałuża. Z prostego powodu - na Fuerteventurze nie ma czegoś takiego jak lokalna kałuża. Deszcz pada tam może z 5 dni w roku. Nazywają to porą deszczową, zamykają sklepy i restauracje, chowają okulary przeciwsłoneczne do piwnicy, siedzą w oknach, gapią się bezrozumnym wzrokiem na deszczyk i popadają w depresję. Dobrze, że tylko 5 dni. Po tygodniu nie byłoby co z nich zbierać. Jak tam cokolwiek rośnie, zapytacie. Ano rośnie tylko tam, gdzie podlewają. Wodę biorą z oceanu, odsalają metodą odwróconej osmozy (jeśli dobrze zapamiętałem) i nadaje się do mycia i podlewania. Przy czym z myciem jest pewien problem, bo woda jest tak miękka, że trudno z siebie mydło zmyć. Wszystko jest podlewane. Miejsca zamieszkane przez ludzi są poprzecinane różnej średnicy rurkami gumowymi dostarczającymi wodę. Czy im w zimie nie zamarza? Nie zamarza. Przewodniczka powiedziała, że najniższa temperatura jakiej doznała przez ostatnie 10 lat to było -12°. To było tak niedorzeczne, że zamarzłem i nie zaprotestowałem. Bo tak naprawdę to było +12°. Dałbym radę takie zimy znosić.
        Owszem, są palmy. Potwierdzam i nawet się wylegiwałem pod. Moje kończyny to te zgrabne po lewej, dodam, żeby uniknąć pytań o to, gdzie kupiłem taki ładny lakier.

Palmy, drinki i widok
        Co bardziej uważni zauważą w tle plażę. Obrzydliwie niekolorową. Polskie plaże pełne są różnokolorowych parawanów porozkładanych w finezyjne wzory układające się, gdy popatrzeć z góry, w wielokolorowy dywan obejmujący całą powierzchnię plaży. Ale niech Was ten brak kolorów nie zmyli, niech nie prowadzi do błędnych wniosków**. Gdyż w temacie parawanów fuerteventuriańczycy się nie pierdolą. Po co rozkładać tysiąc małych, jak można walnąć jeden gigantyczny?

Janusz płakał jak zobaczył
        Ocean tam jest dziwny. Zasypiasz sobie spokojnie na leżaczku w cieniu, 30 metrów od wody, z drinkiem zamocowanym w wykopanym w piasku dołku. Budzisz się, bo zimna woda sięga ci do ja… bo woda zalewa nie tylko drinka ale i leżak. I nawet przez chwilę się rozglądałem, kto mi taki dowcip zrobił, ale okazało się, że wszystkim ktoś taki dowcip zrobił i nie było na kogo zwalić winy. Cóż poradzić na siły przyrody? Pójść na basen. 

Nad pięknym, modrym Dunajem
        Tu od razu prostuję - ten pan w środku to nie ja. Ja pilnuję żeby na zdjęciach zawsze mieć wciągnięty brzuch. Co mi przypomniało dowcip.

- Kiedy na plaży facetowi jest smutno?
- Jak mu żona mówi “wciągnij brzuch”, a on już wciągnął.

        Żona mojego kolegi nie jest tak okrutna i mówi do niego “Grzesiek, kontroluj się”. I proszę się, dziewczyny, trzymać tej wersji. Ok? Wtedy jest szansa na “żyli długo i szczęśliwie” zamiast na “koniec bajki”. ;-)


I tym optymistycznym akcentem kończymy część pierwszą i zapraszamy do kolejnej. Która pojawi się niewątpliwie wkrótce.***


-----------------------
* Przepraszam mieszkańców pięknego niewątpliwie Wałbrzycha, ale to było pierwsze skojarzenie, jakie przyszło mi do głowy. Musicie popracować nad PR.
** Podpowiadam błędny wniosek - jak nie ma kolorów to nie ma i parawanów.
*** Wkrótce to bardzo niezdefiniowany termin.