czwartek, 7 grudnia 2017

Z cyklu: Wuj Jacek z podróży - Antwerpia, część 1

        Największym problemem w dostaniu się do Antwerpii nie jest znalezienie biletu w cenie niezwalającej z nóg. Nie jest otrzymanie urlopu w terminie niekolidującym z zakupionym biletem. Nie jest nawet przekonanie dwóch niewiast, że jedna walizka na tydzień całkowicie im wystarczy. Jak również dopilnowanie, aby nie próbowały przemycić trzeciej, bo “ale tylko taka malutka, prawie się na podręczny zmieści”. Największym problemem w dostaniu się do Antwerpii jest dostanie się tam z lotniska. W porównaniu z lotniskiem w Charleroi (czy jakoś tak) lotnisko warszawskie znajduje się w ścisłym centrum miasta. Nawet modlińskie jest dwa rzuty beretem od centrum. Tam się jedzie prawie półtorej godziny. Przy dobrym wietrze. Bez deszczu. Poza godzinami szczytu. Mam dowód.

Mówiłem, że półtorej godziny? Mówiłem.


        Z Warszawy do Belgii - półtorej godziny, z lotniska do Antwerpii - półtorej godziny. W sumie i tak lajcik. W Szwajcarii z lotniska jedzie się 3 godziny pociągiem, a cena biletu przyprawia co słabszych o czkawkę.
        Niemniej dolecieliśmy. Pierwsze co się widzi na lotnisku to wszechobecne plakaty reklamowe Pairi Daiza. Takie ichni ogród zoologiczny. Prawie jak warszawski, tylko 50 razy większy, droższy i bardziej wypasiony. Zaprawdę powiadam Wam - przygotujcie wygodne buty, sporo €, dzien wolnego i koniecznie musicie odwiedzić. Mają tam nawet polski akcent.
Polski akcent.
Poza polskim mają również akcenty:

tajski…
Akcent tajski.

Tygrys biały w akcencie tajskim.
afrykański…
Afryka dzika.

Lemur. Po francusku - le murr.

Wujek Stefan. Obok tamtejsze gołębie.
antarktydzki (z unikalnym zdjęciem latającego pingwina)…
Unikalne zdjęcie pingwina, który zapomniał, że ma udawać nielota.

grzybowo - leśny…
Grzyby. Nie znam się, ale wyglądają na jakieś lewe.

Ładne drzewko. Albo krzak.
...oraz chiński, na którym zatrzymamy się dłużej. W akcencie chińskim atrakcją nieodmawialną stał się gabinet pedicurystyczny doktora Yu. Rolę pedicurzystek pełnią w nim wygłodniałe, małe rybki. Udostępnia im się kończyny dolne a one przystępują do pracy. Lub nie, jak widać na poniższym obrazku.
Przypadkowy turysta z Polski.
A tutaj chwilę później gdy dowiedziały się, że jestem znanym i poczytnym blogerem z Polski o międzynarodowej niemalże sławie. Nie dość, że przypłynęły wszystkie, to jeszcze dały znać koleżankom z sąsiednich zbiorników. Ech, sława.
Międzynarodowej sławy bloger i podróżnik z Polski.

        Teren jest gigantyczny, cały dzień spokojnie można rezerwować. Jest gdzie zjeść, jest gdzie odpocząć, lemury łażą luzem, dla znudzonych lub zmęczonych jeździ kolejka parowa. Całość podzielona na strefy tematyczne, z tematycznymi restauracjami. Na szczęście w każdej sprzedawali frytki.


        Uff, zmęczyłem się tym łażeniem. Na dzisiaj starczy, reszta w przyszłości. A przyszłość, jak wiadomo, jest nieokreślona. Mam na myśli taką ogólną przyszłość, nie jakieś konkretne drobiazgi. W konkretnych sytuacjach może być określona. Np jak zrzucam szklankę ze stołu na betonową podłogę to ona z pewnością się stłucze (dla upierdliwych - to normalna szklanka a nie jakaś pancerna, wysokość stołu tradycyjna a nie dla krasnali, nikt szklanki nie łapie po drodze, beton naprawdę jest betonowy). Jak kopnę małym palcem w szafkę to bez wątpienia będzie mnie ten mały palec bolał. Jak wydam 30 zł na kupony lotto to niewątpliwie będzie to stracone 30 zł. I tak dalej. Zatem kiedyś w przyszłości nastąpi część 2. O Antwerpii właściwej.

A teraz idę kupować prezenty. (Znaczy odpalam sklepy internetowe i kupuję. Czy ktoś jeszcze robi zakupy na żywo?)

wtorek, 28 listopada 2017

Suchar informatyczny #8

        Witajcie nadobni. Po długiej nieobecności witamy ponownie suchara informatycznego. Numer bodajże 8.

"Żona do męża informatyka:
- Poznajesz człowieka na fotografii?
- Tak
- Ok, dzisiaj o 15 odbierzesz go z przedszkola."

        I to ma być podobno zabawny, krótki dowcip o informatykach. Że niby nawet nie pamięta jak jego własne dziecko wygląda. Tymczasem ileż pozytywnych i przeczących stereotypom informacji niesie powyższy tzw suchar.

        Po pierwsze: wspomniany sucharowy informatyk ma żonę. Co obala stereotyp, że informatycy nie umieją się obchodzić z kobietami. Jak widać umieją. I te żony nawet czasem do informatyków mówią. Co oznacza, że wiedzą, że informatycy umieją słuchać. A czyż umiejętność umiejętnego słuchania nie jest umiejętnością najbardziej przez kobiety wśród mężczyzn pożądaną?* Ileż pozytywnych informacji w jednym, krótkim zdaniu.

        Po drugie: wspomniany sucharowy informatyk, pomimo wątpliwości małżonki, rozpoznaje bez najmniejszych wątpliwości przedstawioną na zdjęciu osobę. Jak się później okazuje - dziecko, choć nie można wykluczyć, że nie jego**. Jednakowoż bez wahania i rozważania licznych możliwych implikacji odpowiada zdecydowanie ‘TAK’.

        Po trzecie: wspomniana żona nie boi się przekazać mu pod chwilową opiekę najcenniejszej rzeczy jaką posiadają żony - dziecka. Czyż ten objaw nieprawdopodobnego zaufania nie świadczy o szacunku jakim cieszy się informatyczny lud?

        Ale, jak mówi stare przysłowie pszczół, nie ma róży bez ognia. Do kogóż bowiem zwraca się sucharowa żona? Do informatyka. A informatycy jak działają? Algorytmicznie***. A co widzimy w sucharze? Algorytm, owszem, ale niedokończony. Informatyk odbierze dziecko z przedszkola o 15 (choć bądźmy szczerzy - 16 to dużo lepsza liczba****) i zakończy działanie. I tak będą stać z tym dzieckiem przed przedszkolem, bo się biednemu informatykowi program skończył. Zatem dziewczyny, precyzyjnie się wyrażamy, tak? No. Czyli co powinno być po “Ok, dzisiaj o 15 odbierzesz go z przedszkola.”?


* Co jest oczywiste biorąc pod uwagę, że legendarną umiejętnością kobiet jest nieumiarkowane mówienie.
** Suchar nie mówi wprost, że dziecko zostało zainstalowane przez owego informatyka. Może być pozostałością po poprzednim systemie operacyjnym. Niemniej rozpoznał? Rozpoznał. A jeśli to nie jego to nawet większa mu chwała.
*** Patrz jeden z poprzednich sucharów o tym jak zająć informatyka. Też zresztą nietrafionym.
**** Kto wie dlaczego 16 to lepsza liczba niż 15 niech podniesie rękę i naciśnie przycisk.

środa, 18 października 2017

Jak przeżyć z kobietą - kurs dla opornych cz. 21

        Przyjaciele, koledzy, współtowarzysze w niedoli i sporadycznych chwilach szczęścia. Dowiedliśmy w jednej z poprzednich części poradnika, iż powszechnie obśmiewane przez nasze i wasze kobiety niegroźne, wydawałoby się, dolegliwości, przez nas traktowane jak choroby śmiertelne, mają uzasadnienie ewolucyjne. A z ewolucyjnym uzasadnieniem się nie dyskutuje. Jeśli natura zechce skorygować, to skoryguje. Do tego czasu katar, gorączkę i skaleczony palec traktować będziemy jak śmiertelne zagrożenie i odpowiednio do tego się zachowywać. Czyli siedzieć w domu oraz domagać się troski, uwagi i obiadu.
        Wiemy zatem, że choroby nasze, myśliwych, predatorów, dostarczycieli mamuciego mięsa do jaskiń są potencjalnie śmiertelne. Nasze zachowanie w trakcie tych dolegliwości jest zatem jak najbardziej uzasadnione i niech się te baby z Koła Gospodyń Miejskich z miejscowości Małebuty Wielkie wypchają. Gdy po latach bezustannych polowań, walk z mamutami, tyranozaurami i członkami innych plemion przydarzy się wam, szanowni, potencjalnie śmiertelna choroba, nie wahajcie się. Zasłużyliście na opiekę w tych dniach wielokrotnie. Leżcie wygodnie i patrząc hardo waszym niewiastom w oczy zmieniajcie kanały w TV i popijajcie piwo.

        Jednakowoż, czcigodni, zdarza się, iż dochodzi do sytuacji karygodnych. Otóż zdarza się, że “zachoruje” wasza kobieta. O ile w naszym przypadku, myśliwych i predatorów, spędzających godziny na tropieniu i upolowaniu zwierza, w warunkach najeżonych niebezpieczeństwami i śmiertelnymi pułapkami, deszczem, upałem, wilgocią i zimnem, choroby nie są niczym dziwnym, o tyle w przypadku kobiet nie ma to żadnego usprawiedliwienia. Siedzą całymi dniami w ciepłej i suchej jaskini, okryte futrami z upolowanych przez nas zwierząt, przygotowujące posiłki z upolowanych przez nas zwierząt, plotkując o koleżankach i najnowszych trendach w odzieży skórzanej przygotowywanej z upolowanych przez nas zwierząt. Nie ma jak zachorować. Z tego właśnie powodu - i mamy na to liczne dowody z wykopalisk - kobiety genetycznie i ewolucyjnie nie chorują. Lub też - nie powinny chorować. Lub też - nie powinny robić z tego wielkiego łolaboga.

        I tu przechodzimy do sedna. Nie powinny, ale jednak im się zdarza. No i wtedy jest ambaras. Gdyż kobieta, z jakiegoś powodu przekonana o posiadaniu takich samych praw jak mężczyźni, domaga się prawa do opieki podczas choroby. Takiej samej opieki jakiej z wielką łaską dostarczają nam, gdy przydarzy się nam czasem prawie śmiertelne 37 stopni gorączki lub krwawiący palec. Wiadomo, że my musimy wyzdrowieć szybko i skutecznie. Nie możemy się podczas choroby rozpraszać, całe siły organizmu rzucamy na chorobę. A dla kogo to wszystko? No przecież nie dla nas te polowania. Dla nich. Z naszej miłości. I trochę z ich narzekania:

- Siódmy raz w tym tygodniu mamut?
- Suknie ze skóry mamuta są już niemodne. Nie mógłbyś zapolować na tygrysa szablastozębnego?
- No co się tak wylegujesz? Słońce wstaje za 3 godziny. Leć po bułki i świeżą antylopinę.
         
        Przecież, bądźmy szczerzy panowie, każdy z nas potrafi przeżyć tydzień zużywając jeden talerz, jeden kubek, jeden komplet sztućców i jeden udziec mamuta. Dopóki nie ucieka, jest jadalny. Ale one nie. Więc wstajemy przed świtem, ruszamy na łowy, do sklepu, przedzierając się przez mrok, zimno, śnieg, grad i tygrysy. Wszystko dla naszych ukochanych. W zamian chcemy tylko móc spokojnie rzucić wszystkie siły na walkę z chorobą. W tych oczywiście rzadkich chwilach, gdy zdarzy nam się zachorować. Czy naprawdę podanie nam pilota leżącego poza zasięgiem naszej ręki to taki wysiłek? Naprawdę wymaga wzdychania i przewracania oczami? Czy podanie nam piwa z lodówki naprawdę jest takie trudne? Przecież, droga żono/narzeczono/kochanko, nie musisz się na nie czaić w mroku bez ruchu przez pięć godzin. Nie ryzykujesz stratowania przez stado uciekających piw. Nie musisz nieść stukilowego udźca z piwa przez 20 kilometrów. Sięgnięcie do lodówki - tak na marginesie wtarganej przez nas i naszych kolegów na plecach do jaskini na czwartym piętrze - i wyjęcie piwa jeszcze nikogo nie zabiło. W przeciwieństwie do niezaleczonej gorączki, skaleczenia czy kataru.

        Ten przydługi odrobinę wstęp służył jednemu celowi - bez najmniejszych wątpliwości dowieść, że nie dostajemy należącej się nam opieki w rzadkich chwilach ciężkiej choroby. Dowiedzione zostało. Wróćmy zatem do tematu tego wykładu.
        
        Tematem tego wykładu jest, że teraz choruje kobieta. Ni stąd ni zowąd, siedzi sobie spokojnie w ciepłej jaskini, plotkuje z koleżanką o najnowszych trendach w odzieży skórzanej i nagle bach - gorączka. No 40 stopni, myślałby kto, i już leży i nie ma siły ugotować obiadu. W dżungli to by jej jakieś niebezpieczeństwo groziło, ale w jaskini? Co na nią zapoluje w jaskini? No przecież nic, gdyż kto zadbał o bezpieczeństwo? Tak, mężczyzna. Oraz lekki ból gardła objawiający się chrypką, przez co, biedaczka, mówić nie może za bardzo. Na co - nawiasem mówiąc - jeszcze żaden mężczyzna nigdy się nie skarżył. Czasem dochodzi do tego podobno “okropny” ból głowy. Phi, żeby jedna z drugą wiedziała jak boli głowa odgryziona przez tygrysa, to by zredefiniowała znaczenie słowa “okropny”. Niemniej, niezależnie od okoliczności i sensowności tego przedsięwzięcia, kobieta czasem choruje i na nas, myśliwych i predatorów, spada obowiązek zadbania o domostwo. Jaskinię znaczy.

        Zadanie pierwsze: “posprzątaj”. Chora, z gorączką i “okropnym” bólem głowy kobieta stawia zadanie “posprzątaj”. Czy któremuś z Was, szanowni i czcigodni, wpadłoby podczas śmiertelnej choroby martwić się o porządek? Nie wpada nam to do głowy nawet w szczycie formy, a co dopiero podczas choroby. Podczas śmiertelnej choroby ważne jest, aby przygotować ostatnie słowa. Historia zapamiętuje ostatnie słowa. “Ja nie skoczę? Potrzymaj mi piwo” znają wszyscy, a czy ktoś zapamiętał jaki był wtedy bałagan/porządek w pokoju? No oczywiście, że nie, bo nikt na to nie zwraca uwagi. Ale ok, chora kobieta, bredzi w gorączce, posprzątamy.
Dwie minuty rozglądania się po jaskini później…
Na twarzy mina what the fuck. Gdyż rozglądamy się po jaskini, a tu wszystko w najlepszym porządku. Niczego do posprzątania. Zatem znikamy na godzinę z oczu chorej małżonki, odpalamy z Youtube dźwięk odkurzania i rozkoszujemy się chłodnym browarkiem.

        Zadanie drugie: “ugotuj”. Trochę bardziej zrozumiałe niż “posprzątaj”. Ale tylko trochę. Ugotuj? Gdy zawsze było “upoluj”? Kobieto! Mówisz do wytrawnego i wytrwałego myśliwego, zdolnego do wielogodzinnego czatowania bez ruchu na dogodny moment do ataku. Zdolnego do tropienia rannego mamuta przez wiele kilometrów. Do przyniesienia do domu 30-kilogramowego udźca z owego mamuta. Ale “ugotuj”? Dotychczas część pomiędzy “zrzuć mięcho w kuchennej części jaskini” a “spożyj przygotowany z niego posiłek” pozostawała dla nas ukryta w mrokach kuchni. Tymczasem bez przygotowania mamy w te mroki wkroczyć. Ale przecież jesteśmy nieulękłymi łowcami. Wkraczamy i bierzemy się do pracy. Gdzie tu się zapala światło? Jak ona to dzieli na takie małe kawałki? Ogień! Gdzieś tu powinien być ogień. Jak ona to rozpala? Przecież nasi przodkowie jedli to na surowo i żyją. Znaczy nie żyją, ale przyczyną był tyranozaur a nie surowa potrawa. I tak właśnie wymyśliliśmy tatara i sushi (następnego dnia).
        Drodzy koledzy. Mroki kuchni to zdecydowanie nie nasza domena. Należy poddać się bez walki, spuścić pokornie głowę i zadzwonić po teściową. Potem tylko kilka dni wysłuchiwania rzucanych mimochodem “mówiłam ci, zostaw tego ochlapusa”, “a ten Janek spod dwójki jest ciągle wolny”, “co to za chłop, co nawet steku z mamuta nie umie przyrządzić”, “a Marta ze Zdziśkiem kupili nową jaskinię, a ten twój to niczego nie umie załatwić” i małżonka wraca do zdrowia, a my odzyskujemy możliwość zniknięcia na cały dzień na polowaniu. Czyli nareszcie spokój.

        Zadanie trzecie: “herbaty”. To taki napój. W przygotowywaniu napojów, wydawać by się mogło, jesteśmy od pokoleń nieźli. Tajemna wiedza przekazywana jest z pokolenia na pokolenie niczym u jakichś druidów. Napoje rozgrzewają nas podczas wielogodzinnych polowań, podczas rytualnych, wtorkowych, męskich rozmów o najnowszych trendach w dziedzinie broni miotającej antymamuciej. Krótko mówiąc - w warzeniu napojów jesteśmy nieźli. A przynajmniej tak się wydawało zanim nie zabraliśmy się do robienia herbaty. “Za gorąca! Chcesz mnie zabić? Pewnie żeby się bez problemów spotykać z tą lafiryndą spod trójki. Bez cukru? Pewnie, żałuj chorej żonie cukru. Tej lafiryndzie spod trójki pewnie byś 5 łyżeczek zasypał. A cytryna? Wiesz, że chory potrzebuje witamin, a ty mi bez cytryny. Już mnie nie kochasz. Takie wielki kawał cytryny? Jak mam to teraz pić jak cytryna wszystko zasłania? Herbata owocowa? Oszalałeś? Wiesz, że są radioaktywne? Teraz to już na pewno chcesz się mnie pozbyć. Bio, mówiłam wiele razy, że ma być czarna bio. Inne są hodowane przy drodze i zawierają ołów i inne świństwa. Chcę tylko bio, hodowane na odchodach młodych mamutów karmionych bio-trawą, zbierane o świcie w noc przesilenia wiosenno-letniego przez nastoletnie dziewice karmione tylko bio-herbatą. Nie obchodzi mnie, że dzisiaj niedziela i sklep zamknięty. Nie kochasz mnie. Chcę umrzeć. Idź po moją mamę. Gdzie idziesz? Wracaj tu. Przytul mnie. Odsuń się, nie lubię cię teraz. Przytul mnie. Nie zbliżaj się do mnie.
        Szanowni koledzy. Sztuka zrobienia herbaty to zdecydowanie nie nasza domena. Należy poddać się bez walki, spuścić pokornie głowę i zadzwonić po teściową. Potem kilka dni jak wyżej.

        Zadania czwarte: “lekarstwo”. U facetów to łatwo. Albo umieramy albo da się nas wyleczyć za pomocą napoju. W przygotowywaniu napojów jesteśmy nieźli, więc w domu zawsze jest jakieś lekarstwo na wszelki wypadek. W przypadku chorej żony odkorkowujemy lekarstwo, nalewamy odrobinę do szklanki i podajemy żonie. Chwilę później wykonujemy unik przed rzuconą, z niebywałą jak na chorą kobietę siłą, szklanką oraz robimy zdziwioną - całkowicie szczerze - minę. Gdyż nie takie to miało być lekarstwo. A gdzież my, kochanie, trzymamy lekarstwo? - pytamy grzecznie i potulnie, nie będąc pewnym czy chora małżonka nie ma pod ręką drugiej szklanki. “Boshe, przecież to oczywiste. W łazience, w szafce z detergentami, w puszce po kawie z napisem sól.” Trywialne.

        Po kilku dniach takiej mordęgi nawet najwytrwalszy z nas zasługuje na kilka tygodni odpoczynku. Czy dany nam będzie ten odpoczynek? Naiwni pomyślą, że owszem. Doświadczeni wiedzą, że nie. Jedyne na co możemy liczyć to niezbyt wiele pogardy i zniecierpliwienia w słowach “A ty co się tak po jaskini szwędasz? Nie dość się obijałeś przez ostatnie kilka dni? Weź się do jakiejś roboty.” Nie dyskutujemy, ale wykorzystując okazję udajemy się na wielodniowe polowanie na wściekłego tyranozaura na terytorium zamieszkanym przez krwiożerczych ludożerców, pełnym trujących roślin, wielkich ptaków drapieżnych, tygrysów szablastozębnych, skorpionów i komarów wielkości małego mamuta roznoszących nieuleczalne choroby. Należy nam się w końcu trochę odpoczynku.

piątek, 22 września 2017

Dlaczego to jest zabawne?





...zapytano na jednej ze stron na Facebooku i dołączając obrazek, który pozwalam sobie również zamieścić (autorstwo: @nieladnierysuje).



Otóż to nie jest zabawne w ogóle. Wyjaśniam dlaczego.

        Niezabawny ów obrazek co pokazuje? Widzimy anonimowego, zdehumanizowanego - tak, właśnie zdehumanizowanego, bo jak inaczej nazwać narysowanie go bez połowy ciała, a zwłaszcza głowy? - mężczyznę puszczanego z torbami... z torbą właściwie, gdyż nie ma powodu aby sądzić, że ma więcej niż jedną torbę. Postawa owego nieszczęśnika sugeruje, iż stracił wszelką nadzieję. Po miesiącach prób, jednostronnej walki o związek, cierpliwego znoszenia żartowania ze spraw poważnych, zaciskania zębów z powodu nieodkładania kluczy na miejsce i zajmowania jego jedynej półki w łazience poddał się. Odchodzi zabierając wszystko co mu pozostało - jedną torbę i brudne dżinsy. Ze smutkiem oznajmia zrezygnowany "- Odchodzę". Jednak nawet w takim momencie - poniżony, zrezygnowany, porzucony - potrafi zachować się z honorem, jak na mężczyznę przystało. Jego "- Odchodzę" nie jest zakończone kropką nienawiści. "Odchodzę, ale nie nienawidzę cię", "Odchodzę, ale pozostań w pokoju", "Odchodzę, kocham cię więc wypuszczam cię na wolność". Choć bądźmy szczerzy, większości z nas na usta w takiej sytuacji cisną się zgoła inne słowa.


        Zatem mamy z jednej strony opisanego powyżej mężczyznę. Co mamy z drugiej strony? Kobieta, nieanonimowa, bo narysowana cała. W przeciwieństwie do mężczyzny jej nie odebrano człowieczeństwa. Leży sobie wygodnie na miękkiej sofie, wsparta nonszalancko o jeszcze bardziej miękką poduchę. Kreująca się na intelektualistkę - "czytam sobie książkę i sprawy maluczkich tego świata mało mnie obchodzą". Patrzy wyniośle i przez rozchylone z pogardą usta mówi bez mrugnięcia okiem "- Dobra, idź.". Z kropką. "Dobra, idź, nienawiść". I nawet w takiej chwili nie może się powstrzymać od żartów z poważnych spraw. "A weźmiesz śmieci?" - nóż w serce tego biednego stojącego ze smutkiem w drzwiach człowieka. Gdyby gramatyka polska to dopuszczała to też byłoby z kropką nienawiści. Skąd tyle nienawiści, zapytacie, o niedomyślni. Z genów, moi drodzy. Nieprzypadkowo kobieta na obrazku jest ruda. A rude, wszyscy to przecież wiedzą, są wredne i fałszywe. A ta jest ruda do szpiku kości i aby to podkreślić autor rysunku również brwi wyraźnie namalował na rudo.


        To nie jest zabawne w ogóle, gdy ruda do szpiku kości kobieta żartuje sobie podle z wrażliwego do szpiku kości mężczyzny.





Uwaga, powyższy komentarz ma być z założenia komentarzem humorystyczno-ironicznym i nie ma obrażać kobiet ani mężczyzn, bez względu na ich płeć, kolor włosów, ulubioną literaturę, wyznanie lub jego brak, ulubioną pozycję na miękkiej sofie, liczbę toreb zabieranych przy odchodzeniu, sprawy uważane przez nich za poważne oraz używanie kropki nienawiści lub nie. Oraz ze wszystkich innych. Przy czym należy uwzględnić fakt, że czasem moje komentarze są humorystyczne i ironiczne tylko dla mnie.

czwartek, 31 sierpnia 2017

Z cyklu: Wuj Jacek z podróży - Bieszczady

        Ostatnimi czasy, tak się jakoś złożyło, iż Jacek, powszechnie znany ze swojego lenistwa oraz legendarnej niechęci do zbędnego wysiłku fizycznego, uprawia zbędny wysiłek powszechnie. Tym razem zachciało mu* się odwiedzić Bieszczady.

        Bieszczady - grupa dwóch pasm górskich w łańcuchu Karpat. Pasma Bieszczadów znajdują się między Przełęczą Łupkowską (640 m n.p.m.) a Przełęczą Wyszkowską (933 m n.p.m.). Najwyższy szczyt Bieszczadów to Pikuj (1405 m n.p.m., na Ukrainie) zaś na terytorium Polski – Tarnica (1346 m n.p.m.).**

        Powyższa definicja z Wikipedii brzmi niepokojąco. ‘Górskich’ w języku jackowym oznacza, że trzeba będzie iść pod górę. Jackowe doświadczenie w chodzeniu pod górę mówi, że jakakolwiek to by nie była góra, pod górę zawsze idzie się dłużej i dalej niż z góry. Zatem Jacek z definicji nie przepada za górami. Powierzchnie płaskie są Jackowi zdecydowanie bliższe.***
        Ale to nie jedyna wada Bieszczad. Otóż nie latają tam samoloty i trzeba się udać w całodniową sześciogodzinną podróż samochodem. Sześć godzin w samochodzie. Złorzecząc na wszystkich baranów jadących wolniej niż ja i wszystkich szaleńców jadących szybciej niż ja.
        Po wykupieniu ubezpieczenia od złej pogody i pokonaniu 3875 kilometrów, a także wysłuchaniu w czasie jazdy licznych piosenek dziecięcych dojechaliśmy na miejsce. Padało. A nawet leżał śnieg. Śnieg w maju? Dlaczego nikt mi nie powiedział, że tam w weekend majowy będzie śnieg? Rozchorowałbym się i nie musiał jechać. Bo już wiem, że można się rozchorować na życzenie. To się nazywa ‘psychosomatycznie’.

Nieprzebyte hałdy śniegu w maju. Zgroza. Nie dla wrażliwych.
       Nie zraził nas śnieg i nie zraził nas deszcz****, poszliśmy na zapoznawczy spacer. We wojsku to się nazywało rozpoznanie. Czyli znalezienie najbliższej knajpy na wypadek gdyby padało. Padało. Knajpa najbliższa - nie mylić najbliższej z bliską, trzeba było zasuwać z pół godziny pieszo, a to duuuużo więcej niż jackowa definicja bliskości - nazywa się Baza ludzi z mgły. Ponoć kultowa. Pewnie ze względu na wiszące wszędzie zdjęcia ludzi w tej mgle zagubionych.

Fotografie zagubionych we mgle.
Wspomniana mgła.
Schronisko, tudzież siedlisko, położone było nad rączym ruczajem. Albo pięknym, modrym Dunajem, wedle uznania. Rączy ruczaj wygląda tak:
Rączy ruczaj.
Poniżej jakiś potok w lesie, bez związku z tematem, chciałem się tylko pochwalić jakie mi ładne zdjęcie wyszło.
Jakiś potok w lesie.
        Co robią nierozsądni ludzie w Bieszczadach? Ano zamiast siedzieć z grzańcem na kaganku siedliska to idą w góry. Tako i my poszliśmy. Prawie. Gdyż szczęśliwym zbiegiem okoliczności małoletnią turystkę przypadkiem od rana bolało kolano. Złośliwi twierdzą, że nie przypadkiem. Że będąc znany z nienadużywania aktywności fizycznej w jakiś sposób przyczyniłem się do owego przypadku. Oświadczam zatem niniejszym, iż owe kalumnie są rzucane są na mnie absolutnie bezpodstawnie. Młotek w środku nocy był mi potrzebny, gdyż ze ściany wystawał gwóźdź i nie mogłem dopuścić do czyjegoś zranienia. Natomiast znaczny ubytek finansowy na moim koncie nie wynikał z przekupienia małoletniej w celu wiarygodnego symulowania bólu kolana. Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Koniec oświadczenia.

        Małoletniej należy przyznać, że była dzielna. Pomimo tego kolana (i licznych zachęt z mojej strony do pozostania w domu) wdrapała się do połowy drogi do Chatki Puchatka. Tam niestety ból wygrał. Heroicznie, rezygnując ze zdobycia szczytu i sławy, poświęciłem się i zaoferowałem swe urocze niewątpliwie towarzystwo w drodze samochodu. Ledwo weszliśmy do samochodu zaczęło lać. Ponownie wysłuchałem licznych piosenek dziecięcych. Odczekaliśmy aż przestanie padać i z gór z potokami wody spłyną turyści, po czym, słuchając licznych piosenek dziecięcych wróciliśmy do siedliska.

        Dzień drugi. Wetlina powitała nas, niespodzianka, deszczem. Poszliśmy tylko na krótki spacer do rączego ruczaju. W drodze trzeba było pokonać kilka drewnianych schodków. Niestety podstępne, mokre i śliskie schodki pokonały nas. Konkretnie tym razem pełnoletnią z moich niewiast. A mówiłem “nie saltem kochanie, nie saltem, tylko grzecznie po schodkach”, to nie słuchała. W efekcie stłuczona kostka i mokry tyłek.

        Dzień trzeci. Nie chcieliśmy już kusić losu, więc porzuciliśmy myśl o zdobywaniu szczytów. Gwoli ścisłości - ja takiej myśli nigdy nie miałem. Czy góry mnie słyszą? Nie trzeba na mnie rzucać klątw, nie wybieram się na szczyty. A jeszcze prognoza pogody mówiła o burzy i gradzie. Kto rozsądny idzie w góry przy takiej prognozie? Okazało się, że wszyscy poszli. Na górze nie padało. Za to nie zobaczyli mnóstwa małych, drewnianych kościółków, które zobaczyliśmy my. W deszczu, bo w dolinach padało. Szef siedliska powiedział, że jak dziesięć lat tam żyje to jeszcze takiego deszczowego weekendu majowego nie widział. W sumie frajda uczestniczyć w czymś tak wyjątkowym.

        W sumie nie połaziliśmy zbytnio. A byłem przygotowany ze wszystkim. Może oprócz kondycji, którą zamierzałem przygotować na miejscu.

Kto ma najczystsze buty, no kto? :-)
        Nadejszła niedziela, czas wracać do domu. Znowu 3875 kilometrów wśród licznych piosenek dziecięcych. A już w poniedziałek w pracy wreszcie można było odpocząć. Po raz kolejny upewniłem się, że wolę jednak tereny płaskie (wyłączając ***). Góry pozostawiam góralom.



* mu, buahahaha. Postawion pod ścianą niewiele miał do powiedzenia. Ale trzyma się wersji, że ‘mu’ się chciało, gdyż to mniej rani jego dumę i inne organy.
** Wikipedia.
*** Nie dotyczy kobiet, w przypadku których Jacek jest w stanie tolerować wzgórza i doliny. Czasem nawet niewielkie zarośla.
**** Znaczy dziewczyn nie zraził. Ja zostałem zrażony strasznie. Właściwie to się na Bieszczady obraziłem i chciałem wracać, ale pod palącym wpływem skumulowanych spojrzeń dwóch niewiast dumnie się wyprostowałem i hardo odpowiedziałem ‘no dobra, idę’.

wtorek, 25 lipca 2017

O bastionach mody

        Springfield, bastion mody męskiej, źródło 85% moich ubrań. Po latach bezprzykładnej wierności marce czegóż się dowiaduję? Ano dowiaduję się, że żaden to bastion i ubrania dla kobiet też mają. Skandal i hańba Ci Springfieldzie. Jeden z nielicznych sklepów, gdzie wszedłszy nie rozglądałem się nerwowo szukając w hali z ubraniami dla kobiet małego kącika dla mężczyzn. Gdzie przed sklepem - dla odmiany - gromadził się i przestępował nerwowo z nogi na nogę tłumek kobiet oczekujących na swych pogrążonych w zakupach mężów/narzeczonych/kochanków/chłopaków. Kobiet, które tak przestępując z nogi na nogę nawet w drobnym ułamku nie przeżywały tego co my czekając przed Tatuum, Bershką (tu 75 innych sklepów) czy innym Desigualem. Gdyż jesteśmy mężczyznami, jesteśmy znani z szybkości - 30 sekund, góra minuta i po sprawie. A one potrzebują czasem i 3 godziny. Hańba Ci Springfieldzie za tę zdradę.

        Jakby tej zdrady było mało, choć już prawie ją wybaczyłem, to mi nóż w plecy z drugiej strony wbito. Springfield, nie dość, że sprzedaje ubrania dla kobiet, to jeszcze zamyka sklepy. No jak tam można człowiekowi prawie jedyne źródełko odbierać? Hańba Ci Springfieldzie po raz drugi.

Cóż ja teraz, biedny, pocznę? Gdzie w spokoju zrobię zakupy?

niedziela, 16 lipca 2017

Jak się Jacek z abonamentem RTV rozstawał, cz. 2

        Najstarsi czytelnicy pamiętają, że lata temu - dokładnie to jakieś 2 tygodnie temu - postanowiłem wyrejestrować odbiornik telewizyjny, zwany popularnie wśród pospólstwa - telewizorem. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Znalazłem stronę na portalu Poczty Polskiej, wpisałem cudem odnaleziony w odmętach moich skanów unikalny numer identyfikacyjny, dodałem jeden z moich licznych maili i poszło. Naiwnie myślałem, że to koniec, ale mail (e-mail od poczty tradycyjnej!) wyprowadził mnie z błędu. Przyszedł mail, że przyjdzie poczta.

        Tak więc przyszła poczta. I niniejszym muszę odszczekać prawie wszystkie złe słowa jakie o Poczcie Polskiej napisałem. Gdybym napisał na papierze to bym teraz ten papier zjadł. Na szczęście Internetu nie da się zjeść, więc tylko odszczekam. Spodziewałem się litanii pytań i kłód rzucanych mi pod nogi. Tymczasem przesyłka zawierała list przewodni z instrukcją obsługi dwóch wypełnionych już formularzy. Instrukcja nieskomplikowana: podpisać czytelnie, włożyć do koperty (załączona do przesyłki) i wrzucić do skrzynki. Żadnych pytań dlaczego, żadnych gróźb, kulturalnie jak starzy znajomi. Podpisałem, zakleiłem, wrzuciłem.

        Nie byłbym jednak sobą, gdybym się do czegoś jednak nie przyczepił. Formularze w formacie A4 złożone na 3 pasują do koperty takiej trochę dłuższej, a załączono tę bardziej prostokątną. W związku z tym musiałem 2 formularze złożyć jeszcze na pół, narażając się na bolesne skaleczenie brzegiem kartki. Kto się raz tak skaleczył ten wie, że to nie żarty. Boli i goi się tygodniami. Zatem hańba ci, Poczto Polska, za narażanie swych abonentów na bolesne skaleczenia. Tak, abonentów. Umowa jeszcze nie została rozwiązana czyli ciągle jestem abonentem. Hańba ci.

<Paranoja_mode_on>
        Chyba, że to nie przypadek z tą kopertą. Chyba, że to niecny pomysł kogoś mściwego z Poczty Polskiej, dział rozwiązywania stosunków z abonentami. "Odchodzisz od nas, nie jesteś nam już potrzebny, giń w męczarniach". Diaboliczne iście by to było.
<Paranoja_mode_off>

wtorek, 4 lipca 2017

Jak się Jacek z abonamentem RTV rozstawał - cz.1

        Nowoczesność panie, w domu i zagrodzie. Zachciało mi się wyrejestrować telewizor. Zwany przez ustawodawcę “odbiornikiem telewizyjnym”, co przecież jest pojęciem szerszym i kryteria owego spełnia notebook z kartą tv. Ale nie o szczegółach technicznych, a o nowoczesności miało być. Więc postanowiłem wyrejestrować telewizor. Pani od polskiego z podstawówki zatrzęsła się z oburzenia widząc 'więc' na początku zdania, ale już mi za to stopnia nie obniży. Więc ‘więc’ zostaje. Więc nagle olśniło mnie, że mamy XXI wiek i nawet Poczta Polska ma opcję powiadamiania SMS-em o przesyłce. Choć odbiór przesyłki za żonę ciągle powoduje konsternację i nerwowe poszukiwanie upoważnienia oraz sprawdzanie w regulaminie czy dowód osobisty bez adresu może być. Jakbym to ja takie wymyślił.

         Więc mamy XXI wiek. Właściwie dlaczego to ciągle piszemy rzymskimi liczbami? Przecież TYCH Rzymian już dawno nie ma. Spokojnie można przejść na dużo nam bliższe cyfry arabskie. Więc mamy 21 wiek. Pomyślałem, że skoro abonament mogłem płacić przez internet zamiast biegać z książeczką na pocztę, to może i zrezygnować z niego da się przez internet. Tak, tak, wiem, naiwność moja wielka jest. Niemniej sprawdziłem. Google, “wyrejestrowanie telewizora poczta”, pierwszy link. Alleluja! Jest! Ukryte pod opcją “Zmiana danych”, ale jest. Ale za chwilę pierwszy zonk. Numer identyfikacyjny? Tu się przydała moja obsesja skanowania wszystkiego co znajdę w skrzynce na listy. Kilka lat temu Poczta Polska SA powiadomiła mnie, że była łaskawa nadać mi unikalny i indywidualny numer identyfikacyjny. I wraz z tym numerem łaskawa była przydzielić mi unikalny i indywidualny numer konta, na który mam się nie powstrzymywać i co roku wpłacać należny podatek. Tfu, abonament. Tfu, podatek. No przecież to podatek jest i po co to ściemniać i nazywać abonamentem? Kombinują i kombinują jak by tu zebrać więcej. Podpowiadam: ponieważ to podatek to po prostu dopiszmy pozycję do PIT np. rubryka 128 - podatek telewizyjny - 20 zł. Od razu wiadomo kto zwolniony, bo z PESELa łatwo policzyć i już. Kasa wzrośnie, ja będę płacił mniej, minister finansów szczęśliwy, ja szczęśliwy, wszyscy szczęśliwi.

        Ale wracajmy do wyrejestrowania odbiornika sprytnie ukrytego pod opcją “Zmiana danych”. Moje OCD w temacie dokumentów wchodzących pozwoliło mi znaleźć numer identyfikacyjny. Ale adres e-mail? Nie przypominam sobie żebym kiedykolwiek udostępniał poczcie mój adres email. W zasadzie jeden z moich maili, gdyż jako rodowity informatyk posiadam odrębny email na każdą okazję. Który wpisać? Może jednak kiedyś jakiś poczcie podałem? Co się stanie jak podam błędny? Co się stanie jak wpiszę cokolwiek? Tyle pytań a próba tylko jedna. Poczta Polska nie pierniczy się z podatnikami i drugiej szansy nie daje. Jak się okazało po tym, gdy wpisałem jeden z działających adresów. Potem tylko przepisać kod, co jest fraszką jeśli kiedykolwiek wpisywaliście kod captcha gdziekolwiek. Poczta Polska nie utrudnia i walnęła kod bez ściemniania i utrudniania. Naciskamy “Zapisz” i w ten prosty, internetowy sposób wyrejestrowaliśmy odbiornik telewizyjny, tadam!

PlumPlumPlumPlum (tak mniej więcej brzmi powiadomienie o odebranej poczcie na moim telefonie).

        Nadawca - rtv_rejestracja. Zaczynam mieć złe przeczucia. I jak się okazuje słusznie. Gdyż rtv_rejestracja zawiadamia mnie uprzejmie, że na adres korespondencyjny przyjdzie papierowy email z kopertą zwrotną. Papierowy email należy wypełnić, zapakować do koperty, zakleić, odesłać.

         Poczto Polska, donosicielu przesyłek wszelakich, sprzedawco książeczek z przepisami zakonnic oraz żywotami świętych, sprzedawco krzyżówek i Gościa Niedzielnego, dociekliwy sprawdzaczu czy w paczce z zagranicy nie ma przypadkiem jakiejś kontrabandy i/lub pieniędzy a potem informująca mnie o tym sprawdzeniu w protokole komisyjnego zabezpieczenia paczki, bo tak się wzięła i otworzyła bidulka.
        Poczto Polska, czy naprawdę tak trudno było wystawić na stronie kawałek ankiety, w której odpowiedziałbym na te same pytania, które niewątpliwie przyślecie mi w liście?

Obstawiam:
1. Dlaczego wyrejestrowuje Pan/Pani odbiornik telewizyjny?
2. Ilość wyrejestrowywanych urządzeń? (Powinno być ‘liczba’, ale w pismach urzędowych ten błąd jest tak powszechny, że niedługo przestanie być błędem, bo wszyscy się przyzwyczają)
3. Adres lokalu, w którym znajduje się odbiornik? (Zakład, że będzie pytanie o adres? Pomimo, że telewizor jest zarejestrowany pod konkretnym, znanym im adresem - przecież przysłali list, nie? - mogę się założyć, że pytanie o adres będzie)
4. Data wyrejestrowania?
5. Podpis abonenta, data, miejscowość.
6. Numer konta, na które zwrócić nadpłatę abonamentu.

        Żartowałem z tym numerem konta :-) Będę mocno zaskoczony, jeśli cokolwiek zwrócą, bo przecież “zapłacił Pan za cały rok z góry, za co otrzymał Pan odpowiednią zniżkę”.


Póki co tyle. Ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi, o czym zainteresowanych poinformuję tu i ówdzie.

środa, 7 czerwca 2017

Z cyklu: Wuj Jacek z podróży - Szwajcaria, część 2

Część kolejna niniejszym następuje nieubłaganie.

         A propos wina. Nie zwiedziłem oczywiście całej Szwajcarii (choć - bądźmy szczerzy - pieszo zajęłoby to góra dwa dni, ale też - bądźmy szczerzy - byłoby to w większości pod górkę), tylko kawałek jednego kantonu. To taki ichniejszy odpowiednik naszego województwa o wielkości naszego powiatu. Valais. I otóż w tym Valais wina nie są szwajcarskie. Są z Valais (bo nie wiem jak to spolszczyć - walizyjskie? walezyjskie?). Taki lokalny patriotyzm. No i w kwestii win walezyjczycy mają hopla absolutnego. Produkują ze 130 gatunków. Nie miałem pojęcia, że oni tam w ogóle produkują wino. Bo do produkcji wina potrzebne jest co? Winnice. A winnice kojarzą się z czym? Z dużymi płaskimi terenami. No więc walezyjczycy udowadniają, że winnice i duże płaskie tereny to zbędny luksus. I muszę im przyznać, że w temacie wykorzystania powierzchni niekoniecznie płaskich do uprawy winorośli są absolutnymi mistrzami. Masz ogródek 5x5 metrów? W sam raz na 25 krzaczków. Pas zieleni między torami a autostradą? Zmieści się 5 rzędów. Prawie pionowa góra za domem? Zrobi się tarasy i kilka krzaczków się zmieści. Krzaki winogron rosną wszędzie, gdzie da się wjechać, wejść, podskoczyć lub wspiąć. Czyli wszędzie.

         A propos cen. Ceny jak w Polsce. Tyle, że we frankach. Dla zachowanie zdrowego samopoczucia przestajesz przeliczać po pierwszych zakupach. Bo więcej nie chodzisz na zakupy. Pomijając autostrady. Winieta na wszystkie autostrady na cały rok kosztuje 40 franków. Tyle co u nas jeden wyjazd do niemieckiej granicy i z powrotem. I to po przeliczeniu. Nie wiem jak to ogarniają, że im się opłaca, ale ogarniają. A kara za brak winiety to 100 franków i koszt winiety. Za to nieustąpienie pieszemu na przejściu to już 250 franków. Szwajcarzy za kierownicą zatrzymują się przed każdym przejściem, jeśli w zasięgu wzroku znajduje się choć jedna osoba. Taki styl jazdy naraża polskich pasażerów na opłaty za używanie w pojeździe słów nieprzyzwoitych. A w Polsce taki styl jazdy powoduje, że szwajcarski kierowca zostaje bardzo szybko zapoznany przez polskich kierowców z całym arsenałem serdecznych pozdrowień.

         A propos banków. Z czego słynie Szwajcaria? (pominąwszy wino) Szwajcaria słynie z banków. Czego więc spodziewamy się na każdym rogu? Banków. Czego jednak nie ujrzymy na każdym rogu? Banków. Gdyż banki są u nich tak dobrze ukryte, że w ogóle nie rzucają się w oczy. (chyba, że wszystkie mają siedziby w Genewie i na prowincję się nie ruszają) I te niewidoczne banki pożyczają Szwajcarom pieniądze na - uwaga - 1,5%. Jeśli na 10 lat, bo jak na pięć to oprocentowanie jest niższe jeszcze o ⅓. Aż grzech w takich warunkach płacić za cokolwiek gotówką. Ale płatności zbliżeniowych to chyba jeszcze nie odkryli, ha! Polska górą!

         A propos jeszcze autostrad. Szwajcaria mocno promuje jeżdżenie własnym samochodem (vide roczna winieta w cenie 40 franków). Bo już przejażdżka pociągiem po Szwajcarii wychodzi drożej niż lot z Polski do Szwajcarii. Nie wiem ile tam kosztuje wynajęcie samochodu, ale nie mogę wykluczyć, że taniej byłoby jechać wynajętym samochodem niż pociągiem. Natomiast po mieście spacerując można pojazdy spotkać dziwne. Taki np żółty samochodzik, który sam jeździ po mieście. Zaprojektowany przez Szwajcara na pewno, bo na widok przechodnia w zasięgu wzroku zatrzymuje się i czeka. Tylko dla bardzo się nie spieszących.



Albo to małe, zielone coś? Ktoś ma pojęcie co to za pojazd?

    Dziwny ten kraj, upchnięty między górami. Od lat w pokoju, ale przygotowany na wojnę. Demokracja nie jest tam pustym słowem a referenda odbywają się na prawo i lewo. Wiecie, że Szwajcarzy zagłosowali w referendum przeciwko wprowadzeniu płacy minimalnej? Dziwny kraj. I drogi. I górzysty. Ale uporządkowany. I logiczny. I jakiś taki spokojny.


I mają tam kanton, który nazywa się Gryzonia :-)


No i plaża, nie plaża, ślad informatyka trzeba pozostawić. Ślad informatyka na górze wygląda tak:


Koniec.

czwartek, 1 czerwca 2017

Z cyklu: Wuj Jacek z podróży - Szwajcaria, część 1

- To Wenus - powiedział Jacek.
- To Mars - odpowiedział buńczucznie młodociany członek zagranicznej rodziny.
- To ratrak na stoku - pogodził nas ojciec młodocianego członka zagranicznej rodziny.

        Siedząc w styczniu o 20-ej po szyję w wodzie o temperaturze 60°C przy temperaturze powietrza -5°C spojrzeliśmy w górę jeszcze raz. Jakieś 60° w górę. Bo w Szwajcarii żeby zobaczyć niebo trzeba patrzeć co najmniej 60° w górę. Jak w "Żandarmie w Nowym Jorku", tyle że zamiast na drapacze chmur patrzysz na las gór.

       
        A propos języków. Dziwny ten kraj, w którym jeśli nie uważałeś w szkole, to możesz nie dogadać się z sąsiadami. Bo ty mówisz po francusku, a sąsiad po niemiecku. Albo po włosku. Albo po staro-cerkiewno-romańsku czy jakoś tak. 4 oficjalne języki urzędowe w jednym, nie tak znowu wielkim kraju. To tak, jakby jadąc w polskie góry musielibyście się uczyć się gadać po góralsku, a jadąc nad polskie morze - uczyć się gadać po morsku. Pojęcia nie mam jak, ale oni się dogadują. A ponieważ w szkołach uczą ich także języka obcego, więc że Szwajcarem dogadacie się po francusku, niemiecku albo w języku obcym, czyli po angielsku. A z Polakami to czasem i po polsku łatwo nie jest.

        A propos nart. Dziwny ten naród, który ma obsesję na punkcie nart. Tam na nartach jeżdżą wszyscy, którzy są w stanie samodzielnie ustać na nogach. Biedne ich dzieci nie mają przerwy świątecznej, w której - jak inne cywilizowane dzieci - mogłyby pograć na kompie albo pooglądać telewizję. Nie, biedne szwajcarskie dzieci w czasie przerwy świątecznej muszą jeździć na nartach. Rano autobus zabiera płaczących i zaspanych 5-latków i wywozi ich na górę (wjazd na górę sam w sobie jest interesującym przeżyciem), gdzie przez cały dzień o chlebie tylko i wodzie te biedne dzieci jeżdżą na nartach. I jak piszę 'jeżdżą' to dokładnie to mam na myśli. 5-latki śmigają na nartach, 3-latki spokojnie szusują (czy jak tam się to nazywa), między nimi przelatują ichniejsi gimnazjaliści. Biedne dzieciaki tak brutalnie pozbawione zabawy przed komputerem czy telewizorem.

        A propos wyjazdu na górę (co samo w sobie jest interesującym przeżyciem). Góra cała zamieniona w kombinat narciarski ma wysokość jakieś 2,5 km. Czyli jakieś 2 km ponad doliną, z której się wyjeżdża. W poziomie przemieszczasz się 2 km i w pionie 2 km. Jadąc slalomem. Mając po jednej stronie prawie pionową ścianę w górę, a po drugiej stronie prawie pionową ścianę w dół. Wiecie jak Szwajcar sprawdza czy zasługujecie na to, żeby napić się z nim szwajcarskiego wina? (wina to temat na oddzielny akapit) Daje wam swój samochód, nawigację i wysyła na górę. Dla ułatwienia nawigacja gada po francusku a odległości podane są w milach. 2 km w górę slalomem nad przepaścią samochodem, którym nigdy w życiu nie jechaliście. Jemu wjazd zajmuje 20 minut. Ja wjechałem po dwóch godzinach. A kiedyś ponoć chcieli tylko żeby im przynieść głowę smoka. Chyba bym wolał. Gdyż ten jeden wjazd kosztował mnie 3 kg wagi i mnóstwo siwych włosów. A jeszcze trzeba było zjechać. Zjechałem i wieczorem braki w wadze uzupełniliśmy winem.


A część kolejna nastąpi wkrótce nieubłaganie.

wtorek, 23 maja 2017

Był sobie blog

        24 maja 2007 roku na blogu dziurawyworek.blog.onet.pl ukazał się pierwszy, i jak się okazało, nie ostatni wpis. Sam blog urodził się dzień wcześniej, ale chwilę potrwało zanim udało mi się wszystko zamienić na zielone z czarnym tłem. Zatem dzisiaj mija okrąglutka, dziesiąta rocznica. Alleluja.

Co się przez ten czas wydarzyło?

        Poznałem mnóstwo interesujących osób. Większość z tych znajomości nigdy nie wyszła poza blogi. W związku z czym umarła razem z tymi blogami. Bo blogów przez ten czas umarło mnóstwo. Miałem na netvibes kilka stron linków prowadzących do blogów, które częściej lub rzadziej czytałem. Została jedna. A i ta jedna bardzo rzadko zgłasza coś nowego. ŚMIERĆ blogów zebrała swoje żniwo bez litości.

        Przeniosłem się z onetu na blogspot. Co poprawiło znacząco stabilność strony (onet padał co chwila z komunikatem “nie ma takiego bloga” co - zanim się człowiek przyzwyczaił - powodowało lekki stres), ale jednocześnie znacząco zmniejszyło liczbę nowych czytelników. Onet wrzucał czasem link do jakiegoś mojego tekstu na główną i trafiały do mnie przypadkowe osoby. W większości tylko po to żeby napisać jakim jestem pacanem i męską szowinistyczną świnią. Trochę mi tego brakuje.

        Nie zmieniłem kolorów, o co wielokrotnie prosiły mnie różne osoby. Bo lubię i nie zmienię. Podobno kilku czytelników się o to obraziło i sobie poszło. Papa.

        Rozwiodłem się. Ożeniłem ponownie. Bagaż doświadczeń zabrałem ze sobą. Czasem trochę przeszkadza.

        Mój mały synek jest już mężczyzną, układa sobie życie w dalekim kraju. 

        Pracuję przy tym samym biurku co 10 lat temu. Niewiarygodne, ale prawdziwe. Pomimo licznych zmian ciągle jest tu znośnie i w miarę spokojnie. Lubię spokój. Za to komputer służbowy mam pierdyliard razy bardziej wypasiony. Nie chcecie wiedzieć ile firma za niego zapłaciła. Z Waszych pieniędzy.

        Jestem 10 lat starszy, odrobinę mądrzejszy, ciągle tak samo marudny, trochę posiwiałem, przestałem walczyć o resztki włosów na głowie i jadę u fryzjera dwójką, za to broda rośnie dłuższa i jeszcze bardziej siwa.

        I miałem klimatyzację, a nie mam.



        Rzadko się ostatnio odzywam, wiem. Starość to albo lenistwo. Czy ja wiem? Albo nadmiar wrażeń i związany z tym brak czasu na pisanie? Tak czy owak, jeszcze trochę powalczę, więc wpadnijcie czasem. Pozdrowienia od Jacka co ma tyle lat, że mu się już tego nie chce zamieniać na system siódemkowy.

piątek, 28 kwietnia 2017

Suchar informatyczny #7

        W poprzednim odcinku pasjonującej podróży przez zakamarki mętnych umysłów informatyków dowiedzieliśmy się jak i jakiej dziewczyny szukają informatycy. Wielkich wymagań, jak się okazuje, nie mają. W tym odcinku mieliśmy zahaczyć o sferę SF, czyli poruszyć temat niemal niespotykany. Zatem.

Suchar informatyczny na dziś:

“Jak informatyk rzuca dziewczynę?
SHIFT + DELETE”

        Magiczna ta kombinacja klawiszy powoduje usunięcie pliku bez przenoszenia go do kosza. Trzeba powiedzieć, że wspomniany w powyższym sucharze informatyk poczyna sobie dość nonszalancko. Odważnie nawet. Żeby nie powiedzieć - heroicznie. Bowiem usuwanie bez przenoszenia do kosza znacząco podnosi poziom trudności związany z odzyskaniem takiego pliku. Standardowy informatyk rzuca dziewczynę naciskając po prostu DELETE, co powoduje umieszczenie dziewczyny w koszu. Co z kolei zapewnia informatykowi miłe poczucie satysfakcji, że jak chce to owszem może rzucić, dzielny jest, zero desperacji i już. Jak również miłe poczucie komfortu, że gdyby się jednak stęsknił to szybko może ją sobie sprowadzić z powrotem. Informatyk sucharowy poczyna sobie śmiało, bo od razu chlast, bez kosza, nie ma powrotu, adieu, orrewuar, doswidanja, żegnaj, nawet łzy nie uronię, to było piękne 4 dni.

        Przy czym z tym “nie ma powrotu” to oczywiście nie do końca prawda. Sprawny informatyk potrafi odzyskać dziewczynę nawet jeśli wyrzucił ją nonszalancko, odważnie, żeby nie powiedzieć - heroicznie. Sprawny informatyk ma narzędzia do odzyskiwania plików, które pospolity korzystacz z komputera uznał za skasowane. Więc szanowni pospolici korzystacze z komputera - nigdy przenigdy pod żadnym pozorem nie dajcie swoich dysków sprawnym informatykom. Zwłaszcza jeśli jesteście młodą, ładną korzystaczką i zdarzyło się Wam trzymać na dysku niecałkowicie ubrane fotki ;-)

piątek, 31 marca 2017

Suchar informatyczny #6

Suchar informatyczny na dziś:

"- Jakie są idealne wymiary kobiety informatyka?
- 1680x1050."

Komentarz dla nie-informatyków.
        W starodawnych czasach, u zarania epoki internetowej nikt nie myślał o oglądaniu filmów w internecie, wielu natomiast myślało o oglądaniu obrazków. Monitory były wtedy grubsze niż szersze, ciężkie jak diabli i miały standardową rozdzielczość 1024x768 pikseli. Zatem w takiej lub mniejszej rozdzielczości były kobiety informatyków. W jaki sposób kobiety mają rozdzielczość? - zapytacie o nieuświadomieni. Otóż częściowo wyjaśnieniem tego tajemniczego, choć powszechnego w tych starodawnych czasach zjawiska może być popularny w kręgach nieinformatycznych pogląd, iż informatyk to taka pierdoła nieżyciowa, że prawdziwej kobiety nie znajdzie nigdy. Zadowolić się zatem musi kobietą elektroniczną w formacie jpg. Zazwyczaj w rozdzielczości standardowej czyli 1024x768.
        No ale Jacek, przecież jak byk napisane w sucharze, że 1680x1050 - powiecie. I dobrze powiecie. Rozmiar 1024x768 był rozmiarem standardowym, czyli pospolitym. Znacznie lepszym, żeby nie powiedzieć idealnym rozmiarem był 1680x1050. Ale drogie to było jak cholera.

        Dziękuję państwu za uwagę. W następnym odcinku dowiemy się jak informatyk rzuca dziewczynę. I byłoby to SF niemalże, bo jak już który prawdziwą by znalazł, to nie ma takiej siły, żeby sam rzucił, ale nie zapominajmy, że dziewczyny informatyków mają nie wysokość tylko rozdzielczość.

wtorek, 28 lutego 2017

Z cyklu: Wuj Jacek z podróży - Malta, część 4

        Helloł wierni i czcigodni. Nieubłaganie nadciągł czas, kiedy nie dało się już dłużej ociągać z publikacją części czwartej. Finału. Ekscytującego i długo oczekiwanego zakończenia. Podsumowania serii, od którego zależeć będą, być może, Wasze przyszłe plany wakacyjne. Część czwarta zatem, w której Jacek skupi się walorach turystycznych (no przecież to nie kościoły, nie?) oraz na sobie (w końcu partycypował w kosztach, to sobie trochę może o sobie popisać c’nie?)

Dygresja.
        Zwróciliście uwagę jak zgrabnie wkomponowałem w tekst nowoczesne słówko c’nie? bd b b często go teraz używał. Kto zrozumiał ostanie zdanie ręka do góry? Jak człowiek ma internet i używa komunikatorów w kontaktach z młodzieżą (umówmy się, że to pojęcie umowne) to się musi przyzwyczaić, że młodzież ma jakąś awersję do używania dużej litery na początku zdania, do pisania całymi wyrazami i gdzie się da stosują skróty. Przecinki i kropki są passe. Zresztą i tak są niepotrzebne, bo młodzież pisze zdaniami prostymi, które przecinków nie wymagają. A skoro jedna wiadomość to jedno proste zdanie to i kropki nie są wymagane. W końcu służą do oddzielania zdań. A skoro zdania już są rozdzielone to kropki są zbędne. Kreatywna ta dzisiejsza młodzież. Jak ja byłem młody, to… (tu wstaw jakiś przykład genialnych, błyskotliwych i służących społeczeństwu przedsięwzięć, które robiliśmy, jak byliśmy młodzi).
Koniec dygresji (aczkolwiek kolejne niewykluczone)

        Wracając do Malty. Co się człowiekowi pierwsze rzuca w oczy na Malcie? Nie mam pojęcia, ale na pewno nie plaże. Gdyż plaż u nich jak na lekarstwo, w dodatku jakości mizernej. Nie dajcie się nabrać na “zobacz trzy najpiękniejsze plaże Malty”, bo trzy to wszystkie plaże Malty. Ale “zobacz wszystkie trzy plaże Malty” brzmiałoby mało reklamowo. Ślad informatyka na plaży na Malcie wygląda tak (te bose to nie moje, jakiegoś tubylca):



        Natomiast żeby nie było, że lecę kawał drogi, że Morze Śródziemne, że ciepło, a ja nawet nóg nie zamoczyłem. Zamoczyłem. I mam dowód.


        Szlachecka bladość nóg uzyskana w sposób naturalny, żadnych sztuczek i wybieleń. Dlaczegóż to Jacek stopy swe szlachetne tylko do kostek w wodach ciepłych zanurzył? - zapyta ktoś. Dlaczegóż to Jacek stopy swe szlachetne tylko do kostek w wodach ciepłych zanurzył? - pytanie z sali. Dziękuję za pytanie. Wyjaśniam.


        “Boże, co oni tu jedzą” - pomyślałem w pierwszej chwili. No bo jak tak nie pomyśleć, skoro na górze napisane ‘barbecue’, a poniżej prezentacja menu? I jeszcze na czerwono zaznaczone te pikantne, a na zielono łagodne. Tymczasem to nie menu, jak się okazało, tylko przegląd okolicznych morskich stworzeń, które mogą cię zabić lub trwale uszkodzić. Nie lubię być zabijany lub trwale uszkadzany (zwłaszcza zabijany), więc kontakt z wodą ograniczyłem do niezbędnego minimum. Pozostając jednak w stałej gotowości do natychmiastowego niesienia pomocy (zwłaszcza metodą usta-usta), gdyby jakaś niewiasta urody przecudnej zasłabła pod wpływem zobaczenia meduzy.

        Z atrakcji okołowodnych mamy jeszcze na Malcie dziurę w skale. Płynie się promem na sąsiednią wyspę. Jedzie autobusem do centrum. Przesiada w inny autobus, jadący na zadupie, gdzie jest tylko parking, kościół, restauracja i sklep z pamiątkami. A, i dziura w skale.



        Wycieczka do dziury w skale robi się bardziej atrakcyjna, gdy złapie nas tam zmierzch. Gdyż o zmroku wszystko tam zamykają i jedynym źródłem światła są telefony komórkowe ludzi zastanawiających się, czy ostatni autobus przyjedzie czy nie. Ale za to widać gwiazdy.
        Zwiedzanie Malty, zapewne już wspominałem, związane jest z nieustającym wspinaniem się po schodach. Schody są wszędzie. Poniżej schody do schronu.



        Ale! Obiecałem, że zabiorę ją windą do nieba? Obiecałem. A Jacek co? Jacek dotrzymuje obietnic. Więc zabrałem ją windą do nieba.


        Wjazd windą do nieba kosztuje 1€. Cwane Maltańczyki sprytnie to sobie wymyślili. Na dół zjeżdża się za darmo, na górze żadnej informacji, że za powrót trzeba zapłacić. Dopiero gdy jesteś na dole dowiadujesz się, że albo dymasz po schodach  - i już rano będziesz na górze -  albo płacisz. Ale obiecałem, trzeba było z kasy wyskoczyć.
        Jak się już wjedzie na górę to czeka nas niezwykłe widowisko. Mianowicie drugi ponoć co do urody ogród na Malcie. Drugi co do urody ogród na Malcie wygląda tak:



        Nie, nie pomyliłem zdjęć. Kilka drzew, jakieś uschnięte sadzonki i mała fontanna na środku. Nie wiem, może ogrodnik miał zły dzień, albo światło padało z niekorzystnej strony, ale powiem Wam - nie powaliło mnie na kolana.

        No ale dość krytyki (choć bądźmy szczerzy, krytykowanie sprawia mi znacznie więcej radości niż chwalenie), czas coś jednak pochwalić. Pomysł, który wcielony w życie w polskich centrach handlowych ocaliłby niejedno małżeństwo, a przynajmniej niejednego faceta od zawału i nerwicy. Bo do czego służy kobiecie facet na zakupach. Są dwie opcje: albo do płacenia, albo do dźwigania tego za co zapłacono. No przecież nie po to żeby go pytać, czy ten karmazynowy żakiecik dobrze leży, czy lepiej jednak amarantowy. Żaden heteroseksualny facet nie odróżni amarantowego od karmazynowego, a tylko nieliczni wiedzą jak wygląda żakiecik. Nie do porad zatem służymy. Snujemy się znudzeni za kobietami po sklepach, wzdychając ciężko przed każdym kolejnym, dyskretnie ale tak żeby na pewno zobaczyła zerkamy na zegarek. Po cóż nas, drogie niewiasty kochane, ciągać za sobą jak można skorzystać z oferty:



I włala. Wszyscy szczęśliwi.

        I na koniec element patriotyczny, mało że z Polski, to jeszcze z mojego lokalnego niemalże podwórka. Przystanek w szczerym polu gdzieś na Gozo. Wiatr wieje, że mało łba nie urwie, człowiek by się za jakiś kamień chętnie schował. Nagle patrzy, słowa patriotyczne w swojskim języku i od razu się cieplej na duszy (przysłowiowej, w prawdziwą nie wierzę) robi, od razu wiatr cichnie i czekanie staje się przyjemnością. Pozdrawiam Mokotów :-)

czwartek, 19 stycznia 2017

Z cyklu: Wuj Jacek z podróży - Malta, część 3


        Wracając do kościołów. Kościoły na Malcie są wszędzie. Właściwie nie kościoły. W porównaniu z otaczającymi je budynkami powinno się raczej mówić - kościeliska. W sensie, że w dwupiętrowej zabudowie wielki kościół wygląda jak wielki kościół. Maltańczycy, w 98% chrześcijanie, lubią wielkie kościoły. A że budują je z jedynego dostępnego na wyspie materiału (takiego żółtawego kamienia), to wszystkie wyglądają dostojnie.

        Pierwszy. Kościół Wniebowzięcia Matki Bożej. Dostojna bazylika. Na zdjęciu nie wygląda imponująco, bo brak czegoś do ustalenia skali. Ale wierzcie mi, jest duża. A w środku można dostać zawrotów głowy, więc nie patrzcie w górę.



        Drugi. Wspomniany już kościół w pobliżu cmentarza i knajpki. Pod wezwaniem nie pamiętam kogo. Widoczny z każdego zakątka miasta. Coś jak nasz Pałac Kultury. Jak się zgubisz w Mellieha - znajdujesz kościół i walisz prosto na niego. Jak znajdziesz kościół to do knajpki już blisko.


        Trzeci. Bazylika Ta’Pinu. Wielkie kościelisko pośrodku niczego. Dopiero gdzieś daleko w tle widać jakieś zabudowania. W środku sala pełna protez, gipsowych odlewów rąk i nóg, zdjęć ofiar wypadków drogowych. Jak ktoś miał wypadek, to trafiał do szpitala, gdzie lekarze robili co mogli na 36-godzinnych dyżurach. A jak już im się udało, to pacjent z wdzięczności dziękował. Matce Boskiej. Lekarze na Malcie muszą być odrobinę sfrustrowani. Nie wolno robić zdjęć w środku, więc zrobiłem.


        Kto się dobrze przyjrzy, ten zobaczy, że “Jan Paweł II tu był”. Na zewnątrz okazuje się, że nie tylko Jan Paweł II tu był. Stałym bywalcem jest niejaki Noel, który przywozi tu swoje dziewczyny, niczym Bożydar do Muzeum Ziemi Podlaskiej (dla niekumających porównania: Bożydar).


        Czwarty. Ten, jako jeden z nielicznych, raczej niewielki. Za to na kompletnym zadupiu. Z daleka wygląda jak meksykański kościół w jakimś westernie. Tylko restauracja, sklep z pamiątkami, dziura w skale (o atrakcjach Malty i Gozo w następnej części) i kościół.

        Piąty. Katedra św. Jana Chrzciciela w La Valetta. Największa, najstrojniejsza, najdroższa (wstęp 10€) katedra/kościół na Malcie. Odżałowałem, zapłaciłem, wstąpiłem. Przyznaję, robi wrażenie.


        Oprócz kościołów mają maltańczycy niezrozumiałe uwielbienie do nazywania swoich domów imionami świętych. Na frontowej ścianie każdego niemal budynku znajduje się figurka lub obrazek świętego/świętej.




        98% ludności wyznania katolickiego. Rekord nie do pobicia nawet w Polsce. A mimo to ludzie jacyś spokojni, życzliwi.


A o atrakcjach turystycznych porozmawiamy sobie, drogie dzieci, następnym razem.