piątek, 22 lipca 2016

Suchar informatyczny #4

"Złota myśl informatyka:
Dziewczyny są dla frajerów, którzy nie potrafią sobie ściągnąć pornosa z netu".

        Jakżesz krzywdzący, och jak krzywdzący stereotyp (i całkowicie, w przeciwieństwie do stereotypów np. o kobietach, fałszywy) został w powyższym sucharze przedstawiony. Gdyż jakie albowiem informacje niesie ze sobą ów tekst? Objaśnię pokrótce.

Informacja pierwsza:
        Informatyk nie potrafi sobie znaleźć dziewczyny. Żywej znaczy. Dlaczego to bzdura? Aby zweryfikować dowolne twierdzenie (fachowo nazywa się to falsyfikacją i jest podstawą metody naukowej, każda poważna teoria naukowa musi być falsyfikowalna), bierzemy owo twierdzenie - tutaj: informatyk nie potrafi znaleźć sobie żywej dziewczyny - i sprawdzamy, czy postawiona w nim teza jest prawdziwa. Tutaj uwaga, będzie podstępnie. Nawet 1000 informatyków bez dziewczyn nie dowodzi prawdziwości postawionej tezy, ale wystarczy jeden przykład informatyka z dziewczyną, aby teza okazała się nieprawdziwa. Znam osobiście dwóch… wróć… nawet trzech informatyków wyposażonych w kobiety. I nie zawaham się ich użyć, jeśli będzie trzeba. Teza obalona.
        Czego nas to nauczyło? Ano nauczyło nas, aby tez nie formułować tak bezwzględnie. Bo spróbujcie obalić taką tezę: Większość informatyków nie potrafi sobie znaleźć dziewczyny. Ciągle do obalenia, ale ileż więcej roboty wymaga. Trzeba by najpierw sprecyzować definicję informatyka (osoba wymieniająca toner w drukarce NIE jest informatykiem), znaleźć wszystkich informatyków, podzielić ich na informatyków posiadających (brzydkie słowo, ale w tym kontekście powinno być zrozumiałe) i nieposiadających dziewczyny, poradzić sobie jakoś z informatykami-dziewczynami (choć niektórzy uważają to za oksymoron), policzyć obie grupy i mieć nadzieję, że różnica między jednymi a drugimi będzie istotnie większa od błędu. Kupa roboty. Precyzja, moi drodzy, nie zawsze wychodzi nam na dobre. Generalnie się sprawdza, ale czasem trzeba być czujny.

Informacja druga:
        Informatyk potrafi ściągnąć pornosa z netu. To akurat prawda. Ale prawda wyrwana z kontekstu i stawiająca informatyków w złym świetle. Informatyk bowiem, jako istota światła, wszechstronnie technicznie wykształcona, potrafi ściągnąć z netu nie tylko pornosa, ale i ebooka z Kamasutrą, najnowszy film produkcji jakiegoś niszowego irańskiego reżysera, śmieszne obrazki z kotami, instalkę Windows 10 w formacie ISO, horoskop dla koziorożca na rok 2017 i transkrypcję rozmowy księdza Stanisława z panią Zofią ze Starachowic prowadzoną wczoraj o 3 w nocy w radiu Maryja. Informatyk, szanowni, jest takim waszym proxy (poproście znajomego informatyka to Wam wytłumaczy) do świata komputerów, internetu, systemów operacyjnych, nowoczesnych telewizorów i do tego, że macie w domu internet w telefonie, telewizorze, tablecie, komputerze, lodówce, klimatyzacji, pralce. No.

Informacja trzecia:
        Zamiast żywej dziewczyny informatyk woli dziewczynę z pornosa. To akurat teza niefalsyfikowalna, ponieważ została źle sformułowana. Jeśli informatyk konkretny to należałoby podać, o którego chodzi. Jeśli informatyk ogólnie, liczba pojedyncza, ale jako personifikacja anonimowej rzeszy informatyków, oznaczająca wszystkich, to znowu wystarczy jeden dowód przeczący tezie, aby ją obalić. A już wcześniej podałem, że znam dwóch… wróć… trzech informatyków wyposażonych w dziewczyny. Czepialscy mogliby powiedzieć, że fakt, iż informatycy, o których mówię posiadają dziewczyny nie oznacza jeszcze, iż owi informatycy wolą żywe dziewczyny od internetowych. Uwaga jak najbardziej słuszna. I choć nie ma podstaw, aby tak twierdzić, to jednak aby uspokoić czepialskich zapytałem znanych mi informatyków wyposażonych w dziewczyny, czy wolą dziewczyny żywe czy internetowe.

Krzysiek:
        Nie, no, żywe oczywiście. Można z nią pogadać, pójść na spacer przy księżycu, kupić kwiaty i zabrać na randkę. A z taką ściągniętą to przecież nie pogada. No popatrzeć owszem można, ale ileż można się gapić, jak ona ciągle w jednej pozycji leży. No i kolegom raczej trudno ją zaprezentować. Bo jak tylko zaprezentujesz, to zaraz też ściągną i też się będą gapić. I słyszysz potem "aaa, znam, miałem ją w zeszłym roku". Stanowczo żywe.

Darek:
        Ale Ty poważnie pytasz? A, czepialskim w internecie chcesz coś udowodnić. Bez sensu, przecież w internecie jeszcze nikt nikogo nie przekonał. Tam się nie idzie kogoś przekonywać do swojej racji, tylko udowadniać, że ktoś nie ma racji. Nara stary.

Jacek:
        Stary, w ogóle nie rozumiem pytania. Mam żywą, miałem mnóstwo ściągniętych, mam więc porównanie i wiem, że nie ma żadnego porównania. Ze ściągniętą żadnych kłopotów. Jedyne czego wymaga to parę megabajtów miejsca na dysku. Nie ma problemu, że wracasz późno. Nie marudzi, że masz inne. Możesz ją wyświetlić kiedy zechcesz. Zamknąć kiedy zechcesz. Odpalasz po miesiącu, w środku nocy, a ona chętna, umalowana i nie narzeka, że jest noc i musi rano wstać. A żywa? Żywą to do kina czasem trzeba zabrać, na kolację, jej rodziców odwiedzić, znosić koleżanki wpadające w odwiedziny, sterczeć godzinami przed sklepami z ciuchami, gdy ona przymierza 17-ą sukienkę, odpowiadać na podchwytliwe i absurdalne pytania "kochanie, buciki karmazynowe czy amarantowe". Co to, kurwa, jest amarantowy? Ej, nagrywasz to? Haha, żartowałem, stary, ale się dałeś nabrać. Oczywiście, że żywa. Z żywą to i do kina można pójść i na kolację. Można wpaść do jej rodziców napić się z teściem wina. Czasem wpadają jej koleżanki, to można pogadać o literaturze i sztuce. No i te urocze momenty kiedy ona pyta "kochanie, buciki te karmazynowe czy amarantowe", a ty, choć zastanawiasz się co to kurwa jest amarantowy, odpowiadasz z uśmiechem "amarantowe kochanie, świetnie się komponują z Twoją szminką". Bezapelacyjnie żywa. Kocham cię, Zosiu. Masz to?


        No i czego się, Jacek, czepiasz, przecież ten tekst nie musi dotyczyć informatyków - mógłby ktoś słusznie, wydawałoby się, zauważyć. Otóż niesłusznie. Pomimo, iż samo stwierdzenie "Dziewczyny są dla frajerów, którzy nie potrafią sobie ściągnąć pornosa z netu" jest sformułowane na tyle ogólnie, że może dotyczyć nie tylko informatyków, ale również frajerów innych zawodów, to już informacja, że to złota myśl informatyka jednoznacznie wskazuje, iż to właśnie informatycy obdarzeni są absolutną nieumiejętnością radzenia sobie z kobietami żywymi przy jednoczesnej fantastycznej umiejętności radzenia sobie z kobietami ściągniętymi z internetu. Stąd mój protest i wyjaśnienia oraz wniosek do Komisji Weneckiej, aby z urzędu zajęła się osobami szkalującymi w internecie dobre imię moje i przesiadujących ze mną w piwnicy kolegów.

piątek, 15 lipca 2016

Ech, wspomnienia


        Nie z bitwy pod Grunwaldem wspomnienia, o nie. Choć złośliwi (już ich usunąłem z FB) twierdzą, że patrząc na mnie dochodzą do wniosku, iż jest szansa, że mogłem uczestniczyć. Zatem nie.

        Knypkiem będąc jeszcze razu pewnego na wakacjach u babci na wsi zapadłej bawiliśmy się w Indian (się czytało 'Winnetou'). Indianie potrzebują łuków, więc zrobiliśmy łuki. Babcia trochę marudziła, że jej znowu ktoś zwędził kawałek sznurka do bielizny, ale kto by tam słuchał starszej białej squaw. Mieliśmy zatem łuki. Teraz strzały. Młode pędy leszczyny były idealne. Dość sztywne, prawie idealnie proste, cięższe z jednej strony co pozwalało osiągać odpowiednią trajektorię balistyczną. Oczywiście wtedy nie znaliśmy słów czterosylabowych więc zamiast "trajektorię balistyczną" mówiliśmy "łaaaa, ale leci". Ale słabo się wbijały w cel. Myśl młodzieńcza doprowadziła nas do warsztatu dziadka, w którym to warsztacie znaleźliśmy gwoździe we wszelkich rozmiarach. Zaczęliśmy oczywiście od największych, a co. Niestety z racji tego, że sam gwóźdź był cięższy od reszty strzały trajektorie balistyczne trudno już było nazwać balistycznymi. Stanęło kompromisowo na trochę mniejszych, ale ciągle robiących wrażenie.

        Nieodłącznym elementem bycia wiejskim Indianinem jest strzelanie z łuku do góry w konkurencji "kto wyżej". W żaden sposób oczywiście nie dało się tego mierzyć więc zawody były nieustającym potokiem młodzieńczych "komplementów" prawionych sobie wzajemnie. Aż któregoś razu wystrzeliłem w górę, strzała mknęła prosto, tak prosto, że patrząc na nią w górę widziałem tylko zmniejszający się punkt. Po osiągnięciu wysokości orbity geostacjonarnej zaczęła wracać. Punkt zaczął rosnąć. Zdałem sobie sprawę, że wraca dokładnie po trasie, którą pokonała w górą. Co oznacza, że wyląduje dokładnie w miejscu, z którego wyleciała. Przed moimi młodymi oczami przeleciało mi całe moje młodzieńcze życie (Ania z przedszkola i pierwsze trzymanie za rękę, pierwszy Teleranek, pierwsza wizyta w kinie, podglądanie dziewczyn podczas leżakowania). I wtedy właśnie, widząc tę strzałę wracającą do miejsca swego wystrzelenia pomyślałem "o oł".

"O oł" - myślę, że to właśnie pomyślał dyrektor okrętu podwodnego, który wystrzelił tę rakietę.

poniedziałek, 4 lipca 2016

Jak Jacek z Chodakowską ćwiczył.

        Z racji zbliżającego się nieuchronnie urlopu i związanego z tym nieuchronnie “wyjedźmy gdzieś” Jacek postanowił, że nieuchronnie czas zacząć ćwiczyć, aby przykurzony lekko kaloryfer można było nieuchronnie bez wstydu pokazać światu. Wybór padł na Chodakowską. “Kobiety dają radę, to ja nie dam rady?” pomyślał. I jak to u facetów bywa, jak tylko pomyślał, tak natychmiast sześć miesięcy później zabrał się do realizacji. “Sześć miesięcy później” wypadło 30-ego czerwca (Jacek dba o szczegóły - 30 czerwca pozwala z czystym sumieniem powiedzieć, że zaczął ćwiczyć długo przed wakacjami). Poniżej relacja z pierwszej ręki z tego wiekopomnego wydarzenia.

Uwaga: relacja może zawierać wyrazy uznane za nieprzyzwoite.


        Z powodu nieznośnego upału zapewne - bo żaden inny nie przychodzi mi do głowy - zrodził się w głowie mej pomysł, że może by tak popracować nad tak zwaną sylwetką. Nie żebym miał jakiś problem z sylwetką, o nie. Raczej dla spokoju psychicznego. Padło na Chodakowską. Pomyślałem "setki kobiet to ćwiczą, nie może być trudne”. Przywdziałem zatem strój sportowy. Wpierw odkurzywszy go porządnie, bo dawno nie był używany. Urządziłem sobie małą rozgrzewkę - kilka skłonów, rozluźnienie nadgarstków i takie tam.
        Odpalam płytę i jedziemy. Na początek lajcik, jakieś podskoki i machanie rękami. Phi, nie takie rzeczy się za karę robiło na koloniach. Potem dreptanie w miejscu i więcej machania rękami. Phi, niejeden kilometr się przeszło na studiach, machając rękami i w dodatku śpiewając. Znowu podskoki, ale machanie rękami w drugą stronę. Cwana ta Chodakowska, taką kasę bierze za filmiki, na których podskakuje - pomyślałem opierając z czoła kroplę potu, która nie wiadomo skąd się tam wzięła. Podskoki z przysiadem, wreszcie coś nowego, wreszcie jakieś wyzwanie, wreszcie coś dla prawdziwych mężczyzn. Jedziemy. Dasz radę Jacek. Nie patrz na zegarek. Nie patrz. Spojrzałem na monitor, przez łzy. Skubana Chodakowska nawet nie dostała zadyszki. Zaciskam zęby. Podskoki z wyrzutem nóg do tyłu. O qwa, a spodziewałem się przerwy. Przecież nawet ona musi się zmęczyć. Ale nie będzie mi jakaś Chodakowska pluć w twarz. Ocieram pot (i łzy) i podskakuję. I wyrzucam nogi do tyłu. Dynamicznie. “Dajesz Jacek” krzyczy do mnie mój wewnętrzny Jacek, “Dasz radę”. Patrzę na ekran, leci licznik. “Jeszcze tylko 20 sekund” woła wewnętrzny Jacek. A ja zaczynam słyszeć muzykę. Z każdą kroplą potu coraz głośniej. “Jeszcze 10 sekund”. Nie przerywam. Muzyka coraz głośniejsza, znam ten motyw, tylko nie pamiętam skąd. “Jeszcze 5 sekund, dasz radę”. Daję radę! Z pełną mocą uderza “We are the champions”. Triumfalnie wyrzucam ramiona w górę. Podskoczyłbym jeszcze raz, pokazując, że nie dałem z siebie wszystkiego, że mógłbym jeszcze citius, altius, fortius. Pomimo potu zalewającego mi oczy (i łez). Nie podskakuję, nie muszę nikomu niczego udowadniać.
I co Ty... na to... Chodakowska?” - wykrzykuję patrząc szyderczo na ekran.
Koniec rozgrzewki” - mówi Chodakowska z uśmiechem...