czwartek, 31 lipca 2008

Żywoty niekoniecznie świętych - Stefan Banach

        Urodzony w 1892 roku w Krakowie nie miał łatwego dzieciństwa. Jednak nie wyrósł na gangstera ale na matematyka. Matematykiem był z zamiłowania. Wprawdzie zaczynał studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, a później na Politechnice Lwowskiej, ale żadnych nie skończył. Te drugie przerwała mu wojna. Nie przeszkodziło mu to jednak w matematycznej karierze. Pewnego razu w Krakowie nieznany jeszcze szerzej Banach dyskutował z Nikodymem (inny ówczesny matematyk). Kilka słów z tej rozmowy usłyszał spacerujący akurat w pobliżu Steinhaus, matematyk uznany już wtedy w matematycznym światku. Te kilka słów wystarczyło żeby przyciągnąć jego uwagę. "Całka Lebesgue'a" usłyszana na krakowskiej ulicy była tak nieoczekiwana, że Steinhaus podszedł przywitać się z rozmawiającymi. Tak Steinhaus odkrył Banacha i uważał to za swoje największe odkrycie w dziedzinie matematyki. W trakcie tej pierwszej rozmowy przedstawił Banachowi problem, z którym walczył od pewnego czasu. Jakież było jego zdziwienie gdy kilka dni później Banach przyszedł z gotowym rozwiązaniem.
        Bez ukończonych studiów Banach został asystentem na Politechnice Lwowskiej. Znana była jego niechęć do robienia notatek, dlatego uczelnia przydzieliła mu człowieka, który miał notować jego wywody. Banach obronił w końcu pracę doktorską, ale to nie jego wina, bo obronił ją nieświadomie. Któregoś dnia Steinhaus powiedział mu, że czeka na niego (Banacha) kilka osób, które chciałyby zapytać go o pewne rzeczy z analizy funkcjonalnej. Banach poszedł z nimi porozmawiać, odpowiedział na wszystkie pytania i okazało się, że właśnie obronił doktorat.
        Banach wraz z kolegami matematykami przesiadywał godzinami w jednej z krakowskich kawiarni. Prowadzili tam pasjonujące (z matematycznego punktu widzenia) dyskusje i rozwiązywali różne problemy. Niestety rozwiązania zapisywali na blacie stolika lub na serwetkach. Co wieczór kelnerzy niszczyli liczne dowody matematyczne i ciekawe pomysły. W końcu żona Banacha kupiła im zeszyt do notatek.
        W czasie drugiej wojny wielu matematyków zatrudnionych było jako karmiciele wszy. Zapewniało to względne bezpieczeństwo i pozwalało im się spotykać. Wyobraźcie sobie: kilka facetów przy karmieniu wszy rozmawia o elementach teorii topologii i przestrzeni albo o teorii liczb.
        Banach dożył zakończenia wojny i wrócił do Lwowa. Utrzymywał serdeczne kontakty z licznymi matematykami radzieckimi. Niestety zmarł w sierpniu 1945 roku na raka płuc.


        I post scriptum: uczeni angielscy (niestety nie moi ulubieni amerykańscy) dowiedli, że genetycznie uwarunkowane jest to, że kobiety lepiej pamiętają daty i szczegóły otaczającego świata (dane emocjonalne) a faceci fakty i dane liczbowe (dane taktyczne). Drogie Panie. Proszę więc od dzisiaj dać swoim mężczyznom spokój. Jeśli nie pamiętają urodzin i rocznicy ślubu to nie ich wina. To te wredne geny. Jeśli jednak jakimś cudem pamiętają to docenić, bardzo docenić, albowiem czynią to wbrew naturze.

wtorek, 29 lipca 2008

Takie tam

        Po pierwsze first: widziałem dziś zjawisko rzadsze niż jednorożec. Rzadsze nawet niż przyzwoity facet. Widziałem rowerzystę PRZEPROWADZAJĄCEGO rower po przejściu dla pieszych. Ciekawe czy jakiś wpływ na to miał policyjny radiowóz stojący zaraz przy przejściu? Niestety, 20 kolejnych rowerzystów zburzyło mój idealny obraz świata.

        Po drugie first: dzisiaj w totka wygram 35 baniek. W związku z tym proszę mnie tu podsuwać miejsca, które powinienem odwiedzić w ramach mojej podróży dokoła świata. Jak również proszę o propozycje na co mógłbym moje 35 milionów wydać. 34. Milion pójdzie na tą podróż. A co sobie będę żałował.

        Po trzecie first: zaczynam się niepokoić. W starych dobrych czasach gdy miałem tylko jedno konto mailowe przychodziło na nie ze 30 spamów dziennie. Musiałem je przejrzeć, jeden po drugim, żeby sprawdzić czy gdzieś między nimi nie ukrył się jednak list, który chciałbym przeczytać. A teraz? Teraz mam z 17 różnych kont pocztowych i na wszystkie razem przychodzi góra 5 spamów dziennie. Nawet spamerzy o mnie zapomnieli :( Wirtualnie umieram.

piątek, 18 lipca 2008

"I niczego nie będzie"

        Wiecie, że tak naprawdę to Was nie ma? Przynajmniej według najnowszych teorii fizyków kwantowych. Faceci mają naprawdę fajną pracę. Zajmują się rzeczami albo tak małymi, że nie ma szans żeby je zobaczyć (bo widział ktoś z Was miony, gluony albo kwarki dziwne czy powabne? (ale fantazji ułańskiej w nadawaniu nazw to im odmówić nie można)) albo tak dawnymi, że nie ma szans żeby sprawdzić czy rzeczywiście tak było (bo widział ktoś z Was Wielki Wybuch? (nie, nie mówię o otwieraniu wstrząśniętej ale nie mieszanej puszki z piwem (no chyba że to by była bardzo wielka puszka z piwem))). Przychodzi szef:
- "Pokażcie mi efekty swojej pracy".
- "Proszę bardzo, tu leżą."
(Żaden szef się nie przyzna, że czegoś nie wie, ale na kursach MBA uczą ich, że trzeba udawać zainteresowanie pracą podwładnych.)
- "Taa, ładne ładne. A co to jest to tutaj?"
- "To kwark powabny, szefie"
- "A ten tutaj, taki ruchliwy niebieski?"
- "To, kochany szefie, to tachion"
- "Dobrze, dobrze, tak trzymać"
I szefa mają na miesiąc z głowy.
 

        A dobra, powiem Wam dlaczego Was nie ma. Bo otóż nie ma czegoś takiego jak Wy. Jest tylko superpozycja wszystkich Waszych możliwych stanów kwantowych. Jesteście prawdopodobieństwem Waszego wystąpienia. Nie ma Was dopóki ktoś Was nie zaobserwuje. Znacie kota Schrödingera? Jest to kot osobliwy, bo żywy i martwy jednocześnie. Wkładamy do czarnego pudełka (czarnego w sensie, że nic się z niego nie wydostaje a nie w sensie koloru, coś jak czarna dziura tylko pudełko) kota (kolor nieistotny) i jeden atom jakiegoś pierwiastka promieniotwórczego o sensownym czasie połowicznego rozpadu (znaczy takim trochę krótszym od milionów lat).
        Z tym rozpadem to też ciekawostka. Wiadomo, że po pewnym ściśle określonym czasie połowa atomów danego pierwiastka się rozpadnie, ale nawet ci mądrale od kwarków i gluonów nie wiedzą, które atomy się rozpadną a które zostaną.
        W pudełku jest zamontowany czujnik, który w momencie rozpadu atomu uwalnia trujący gaz. Zara, zara, opuśćcie transparenty obrońcy kotów i atomów, to eksperyment filozoficzny tylko. Żaden kot i żaden atom nie ucierpią. No więc, jeśli odczekamy ten czas połowicznego rozpadu (dlatego ma być sensowny, żeby eksperyment miał sens) to atom się rozpadnie albo nie. I gaz się uwolni albo nie. I kot żyje albo nie. I nie dowiemy się tego dopóki nie zaobserwujemy kota. Do czasu obserwacji kot jako taki nie istnieje. Staje się superpozycją kota żywego i martwego. (Im naprawdę za to płacą). Jak tylko otworzymy pudełko to kot stanie się kotem rzeczywistym. Żywym albo martwym ale nie oba naraz. A to wszystko dzięki naszej obserwacji. (Od dziś będę czujniej obserwował przez okno seksowną sąsiadkę, kto wie jak ona wygląda w superpozycji). Uśmierciliście kota lub uratowali mu życie. Co za odpowiedzialność! Aż strach się rozglądać.
        Więc nie ma Was dopóki Was ktoś nie zauważy. Lub inaczej - jesteście we wszystkich możliwych miejscach i czasach jednocześnie. Pomyślcie jakie to stwarza możliwości podróżowania. Wystarczy schować się w jednym miejscu, wtedy nagle znajdujecie się wszędzie jednocześnie. Teraz wystarczy dać się zauważyć tam gdzie chcecie być. I włala (albo voila, ale włala tak jakoś bardziej po polsku)! Teleportacja kwantowa. I to ja wymyśliłem, sam, bez niczyjej pomocy (a bo mi się chyba kawa skończyła i bredzę).

wtorek, 15 lipca 2008

Zbrodnia doskonała

        Największą zbrodnią przeciwko miłości jest co? Małżeństwo, oczywiście. (Troszkę lżejszą wersją tej zbrodni jest wspólne zamieszkanie, ale to na szczęście jest łatwo uleczalne). Nawet moi ulubieni amerykańscy naukowcy nie wiedzą dlaczego tak jest ale jest. Stwierdzone w najlepszy możliwy sposób czyli obserwacyjnie na błędach innych.
Bo to działa tak.


        Oto jest ON i oto jest ONA. ON młody, inteligentny, czarujący (ergo atrakcyjny, vide poprzedni post). ONA młoda, piękna, oczytana (jeśli wiecie co mam na myśli ;). Któregoś dnia niechcący spotykają się na jakiejś imprezie, patrzą sobie w oczy i coś iskrzy. Miłość rozkwita, ON liczy godziny, dni, tygodnie i miesiące od początku ich znajomości, pierwszego pocałunku, pierwszego... no wiecie... tego co się czasem kończy bocianem. Przynosi kwiaty, gdy którakolwiek z tych liczb dzieli się bez reszty przez 10 (na marginesie: teraz to mają łatwo, można sobie zapisać w kalendarzu i w odpowiednim czasie dostać przypomnienie SMS-em). ONA też liczy godziny, dni, tygodnie i miesiące, żeby sprawdzić czy ON nie zapomni. ON nie zapomina. ONA go za to kocha bardziej. ON się z tego cieszy i kocha ją jeszcze bardziej. ONA się cieszy, że ON ją kocha bardziej i kocha go jeszcze bardziej i tak dalej aż się robi mdło. ON podejmuje dodatkowy wysiłek i próbuje zapamiętać jej numer telefonu i datę urodzenia (ale i tak udaje mu się tylko częściowo - pamięta albo datę albo numer, ale to nic, numer można zapisać w telefonie. Datę też.) Gdy idą razem to ptaszki śpiewają, aniołki fruwają, zajączki kicają dokoła nich a sarenki jedzą jej z ręki. A potem ci młodzi, szczęśliwi, zakochani ludzie zamiast pozostać młodymi, szczęśliwymi, zakochanymi ludźmi podejmują w stanie kompletnej niepoczytalności (to akurat udowodnione naukowo - miłość działa jak narkotyk) brzemienną w skutkach decyzję o małżeństwie. Można ich jeszcze zrozumieć. Są zakochani więc nie wiedzą co czynią. Ale dlaczegóż ich rodziny, rodzice, bracia i siostry, niejednokrotnie sami okrutnie małżeństwem doświadczeni, nie powstrzymują ich przed tym szaleństwem? Nic nie mają na swoje usprawiedliwienie! Nic. Mało tego. Jeszcze przyklaskują, zachęcają.
        No więc ślub. Panna młoda w białej sukni jako oznace czystości (hiehie) i pan młody w garniturze jako oznace tego, że stać go na garnitur. Pobierają się. Pada sakramentalne "Czy bierzesz? Biorę. Czy dajesz? Daję." I ci biedni naiwniacy myślą, że od tej pory to już wszystko będzie dobrze a tu dobrze właśnie zaczyna się kończyć.
        Pierwsza scysja, bo ograł ją w bierki. ON twierdzi, że się nie poruszyły, ONA, że poruszyły. Potem kto ma spać od ściany. Potem:
- "A gdzie te skarpetki pod łóżko? Nigdy tak nie robiłeś".
- "Robiłem ale nie widziałaś, bo nie mieszkaliśmy razem".

- "Kochanie, tyle razy mówiłem - podpaski do kosza nie do kibla, nie mam siły ciągle go przepychać".

- "Znowu z kolegami na piwo? Byłeś w zeszłym tygodniu".
- "Jak to znowu? Chodzimy tak od wielu lat i nigdy ci nie przeszkadzało".
- "Ale wtedy nie byliśmy małżeństwem".
- ZONK

- "Kochanie, gdzie moje klucze? Kładłem je wczoraj na stole".
- "Schowałam do trzeciej szuflady w sypialni, nie mogą tak leżeć na widoku".
- "Dlaczego?"
- "Bo to nieładnie wygląda. Masz tam szufladę na swoje rzeczy".
- "Ale zawsze kładłem na stole..."
- "Ale teraz nie będziesz, bo to brzydko wygląda. Mógłbyś mi czasem ustąpić".

- "Możesz wyłączyć telewizor?"
- "Ale właśnie oglądam mój ulubiony serial. Zawsze go oglądam."
- "Ale ja odkurzam. Chyba nie chcesz, żeby było brudno. Mógłbyś mi czasem ustąpić".
- "A nie możesz odkurzyć później?"
- "Nie, bo później jest M jak Miłość".

- "Wziąłbyś się w końcu wykąpał. Jak mieszkałam u mamy to zawsze byłeś pachnący".
- "Bo się kąpałem przed wyjściem do ciebie. Teraz jesteśmy razem cały czas. Chyba nie oczekujesz, że będę się kąpał codziennie?"
- ZONK

        Potem ON przestaje liczyć godziny, potem przestaje liczyć tygodnie, miesiące a w końcu przestaje liczyć lata. Czasem, jeśli nie zapomniał ustawić przypomnienia w telefonie, pamięta o urodzinach. Czasem nawet kupi kwiaty bez okazji, bo pamięta, że kiedyś tak robił. Nie chodzi z kolegami na piwo, więc pije w domu przed telewizorem oglądając z żoną "M jak Miłość". Gdy wyjeżdża w delegację nie cieszy się już tak jak kiedyś na powrót do domu. To po prostu powrót do domu, tylko po trochę dłuższej pracy. Zresztą nie ma po co się spieszyć. Doskonale wie co go tam czeka. Żona w szlafroku i wałkach (bo przecież nie będzie się codziennie stroić i malować), telewizor i piwo.

        Miłość, pragnienie odkrywania drugiej osoby, tęsknotę za czymś co dane jest nam tylko od czasu do czasu zamieniamy z własnej i nieprzymuszonej woli na małżeństwo, dokładną mapę każdego zakamarka, nieograniczony dostęp aż do przesytu. A to się nie może dobrze skończyć. I w przeważającej większości znanych mi przypadków nie kończy. Nie, nie wszystkie kończą się rozwodem. Choć gdyby nie mieli dzieci to pewnie większość tak. Nawet nie o wszystkich mogę powiedzieć, że są nieszczęśliwi. Ale widać, że czegoś im brakuje. Tak, wiem, znacie takie małżeństwa, że kochają się że hej. Ale ile z nich znacie aż tak dobrze, żeby stwierdzić, że to nie tylko fasada, albo wzajemny szacunek, przywiązanie, ale właśnie miłość?

        Trzeba tęsknić, trzeba pragnąć, trzeba pożądać, trzeba czuć niedosyt. Tylko wtedy można ignorować skarpetki pod łóżkiem, albo odkurzanie w czasie meczu. A nie da się tęsknić za kimś kogo widziałeś przedwczoraj, wczoraj, dzisiaj a zobaczysz jutro i pojutrze. Widziałeś w bieliźnie i bez, w szlafroku, ręczniku, w wałkach, na rudo, na blond i na fioletowo choć zazwyczaj na czarno, w sukienkach, spódnicach, żakietach, żabotach, rajstopach, pończochach, umalowaną i nie, zdrową, chorą, pijaną, trzeźwą, wesołą, smutną, wulgarną, kulturalną...

Wszystkiego najlepszego wszystkim wkrótce wstępującym w związek małżeński :)

        I masz babo placek. Wróć. To by był seksizm. I masz człowieku placek.
Durny Onet nie słuch próśb i przez to będę miał teraz 100 postów o tym jak to ludzie są szczęśliwi w swoich małżeństwach. Wszystkim gratuluję. Ja też jestem. Co nie zmienia nawet odrobinę wymowy tego co napisałem. Większość ludzi nie jest. Śmiem tak twierdzić bo mam oczy i mózg. Żeby było uczciwie muszę dodać, że większość ludzi nie jest też nieszczęśliwa.
Bardzo proszę przed napisaniem komentarza przeczytać cały post, wziąć poprawkę na to, że autor ma czasem poczucie humoru no i co Wy ludzie robicie tak rano w internecie? Nie macie jakiejś kawy do wypicia czy koleżanki do obgadania?
        Aha i jeszcze jedno. Ja oczywiście wszystkie Wasze komentarze postaram się przeczytać. Na odpowiedź to jednak za bardzo nie liczcie. Z doświadczenia wiem, że moje błyskotliwe i cięte odpowiedzi pozostają bez (masło maślane) odpowiedzi, więc jak ktoś chce pogadać to zapraszam do następnych postów. O ile będą następne, może się bowiem zdarzyć, że miażdżąca krytyka moich dokonań literackich doprowadzi mnie na dno depresji i co ja biedny będę tam sam robił na tym dnie?

wtorek, 8 lipca 2008

Wracając do yeti, jednorożców...

        ...i innych mitycznych stworzeń. Mój ulubiony i niezastąpiony JoeMonster opublikował pasujący do tematu obrazek. Obrazek pozwoliłem sobie od JoeMonstera zerżnąć i zaprezentować albowiem takie mam jakieś przeczucie, że doskonale wpasuje się w Wasze zdanie na temat facetów.

       
        Proszę sobie wybrać znak zapytania, pod którym mieści się "Wasz" facet. Dobrze się zastanówcie, bo jak już odkryję karty to nie będzie można zmienić wyboru. Jak w życiu - jak się pomylicie to potem 40 lat męczarni.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
jeszcze się zastanówcie
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Muszę tych kropek tyle nastawiać, żebyście przy wyborze nie sugerowały się rozwiązaniem.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Już. Wasz Yeti znaleziony?
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
No to teraz sprawdzamy co Panie sobie wybrały.


         Niniejszym dziękuję JoeMonsterowi za dokonanie dogłębnej analizy sytuacji na rynku mężczyzn. Jestem również mile połechtany umieszczeniem w jednej z trzech kategorii "żonaci". Nie mogę się tylko zdecydować, którą wybrać. Co mi radzicie?
a) inteligentny i atrakcyjny,
b) atrakcyjny i czarujący,
c) czarujący i inteligentny.
Wszystkie naraz niestety nie wchodzą w grę.


        Po namyśle. No ja normalnie uwielbiam ten obrazek. Dla kobiet on oznacza, że fajni faceci są żonaci a ci najfajniejsi mogą być co najwyżej przyjaciółmi. Dla facetów jednak ten obrazek oznacza, że nie ma złych facetów. Wszyscy są inteligentni, czarujący i atrakcyjni albo wszystko to razem. Kocham faceta (bez podtekstów), który to wymyślił :)

wtorek, 1 lipca 2008

Wuj Jacek z podróży

        Żem w ramach eksperymentu socjologicznego (z ciekawości znaczy) wszedł swego czasu na jeden z portali randkowych, którego nazwy tu nie wymienię coby mu kryptoreklamy nie robić, choć darzę go sympatią.
Eeee..., mam dziwne uczucie, że coś wygadałem...
        No więc wlazłem tam i się rozglądać zacząłem. Rozglądam się, patrzę a tu "Kobiety, 25-30 lat, ze zdjęciem". A to klikłem. Myślę: "przecież tak naprawdę to chyba nikt tu chyba miłości nie szuka?". Wynik szukania: z 80 stron po 10 dziewczyn na każdej. Kontynuuję eksperyment i klikam na profile coponiektórych. Pomijam te wyzywające, bo wstydliwy jestem (wiem, że jako naukowiec powinienem zwalczyć tę małą niedogodność, jednakże jako naukowiec zmieniłem warunki eksperymentu - wywaliłem wyzywające). Normalny opis, zwyczajne zdjęcia, mniej lub bardziej niezwykłe zainteresowania, niezbyt wygórowane oczekiwania - po prostu zwyczajne dziewczyny. I w zdumiewająco wielu profilach dopisek żeby nie przysyłać ofert sponsoringu.
        Zakładam, że dziewczyny za bardzo się nie podkolorowały. Trochę na pewno, większość ludzi tak robi. Tu dodadzą zaletę, tu zapomną wspomnieć o wadzie. Nie można mieć tego nikomu za złe, sam wiem jak trudno samemu przedstawić się obiektywnie. Ja sam zazwyczaj staram się nie wypaść zbyt dobrze na pierwszy rzut oka, bo potem mogę tylko zyskać. W przeciwieństwie do kogoś kto zabłyśnie na początku a potem będzie spadał. Choćby wciąż było mi daleko do niego to ludzie i tak będą widzieć tylko, że ja zwyżkuję o ktoś spada. Zakładając, że jednak zwyżkuję ;) Wracając do badania. Co normalne, niebrzydkie dziewczyny robią na takich portalach? Czy normalnych facetów naprawdę tak trudno znaleźć wokół siebie? (Beznaiwna, milcz). Czytając te dopiski "Sponsorom dziękuję" sam zaczynam w to wątpić. Jakiż trzeba mieć tupet żeby proponować takie coś dziewczynie, której opis nie daje nawet cienia takiej sugestii?
        

        Ciekawy jestem czy z takich portali rodzą się jakieś poważne związki? Pewnie tak. Przecież w tym tłumie myśliwych polujących na ofiarę musi być kilku w miarę normalnych facetów. Musi, nie? I lepiej niech się ktoś ze mną zgodzi, bo wpadnę w depresję. I tak jestem na granicy po tekście, że ludzie w MOIM WIEKU piszą blogi. Jednakowoż bestia charakteryzowała się podstawową znajomości matematyki bo mi wiek rozszyfrowała. Znaczy, że czegoś jeszcze w tej podstawówce uczą.

Z harcerskim pozdrowieniem HOUGH
Jacek z podróży
(pamiętacie wuja Matta z podróży?)

A właśnie, coś miałem napisać o podróży. Ale muszę iść. Następną razą.